Cały plastik muzyki

Duet Matmos ze swoją płytą stworzoną na bazie plastiku i zapraszającą do dyskusji o tworzywach sztucznych przyjedzie na Unsound (6-13.10). Wśród innych ogłoszonych wczoraj wykonawców, m.in. Felicii Atkinson (będzie także w Sokołowsku!), Bastardy czy duetu Shackletona i Wacława Zimpla, który bardzo mnie zaciekawił. Tegoroczny Unsound za temat główny wziął sobie Solidarność, ale wątków refleksji ekologicznej nie zabraknie. Rzecz jest bardzo na czasie z kilku powodów – obiektywnie ze względu na dyskusję, jaką wywołał występ Davida Attenborougha w Glastonbury. Subiektywnie – bo właśnie napisałem dla „Polityki” tekst o niszczącym wpływie na środowisko samego rynku muzycznego. Dziś więc o wszystkim po trochu.

Najpierw Glastonbury. Zdjęcia z występu Attenborougha na największym brytyjskim letnim festiwalu obiegły cały świat. Występ miał znaczenie symboliczne – sam w tekście o festiwalach odnotowuję, że Glasto było wielokrotnie krytykowane za zaśmiecanie planety, ilość plastiku, jaką pozostawiał festiwal, była olbrzymia. Dziś festiwal staje się wolny od plastiku, sir Attenborough wygłasza płomienną mowę, zarazem zapraszając do oglądania swojego nowego serialu dla BBC. Ale towarzyszy mu – co niespotykane na tej wielkości festiwalu – utwór muzyczny jego wieloletniego współpracownika, wybitnego mistrza field recordingu Chrisa Watsona, który pod tytułem Glastonbury Ocean Soundscape można już znaleźć na Bandcampie:

Sam tekst dla „Polityki” napisałem pod wrażeniem prywatnych odkryć związanych z recyklingiem. Przez parę lat wyrzucałem (przyznaję) płyty CD-R do koszy na plastik, sądząc, że problem natychmiast znika i podlegają łatwemu przetworzeniu. Ale chcąc wyprostować własne zwyczaje, jakiś czas temu sprawdziłem to i owo, no i złapałem się za głowę. Zarówno CD, jak i winyle, to nośniki, których najprościej w ogóle nie wyrzucać z obiegu – wykorzystywać, wymieniać się itd., bo ich dalsze przetwarzanie jest kosztowne i skomplikowane (a nowe pomysły na te nośniki – relacjonowane w tym ciekawym tekście – na razie są głęboką niszą). Porzucone w naturze, przetrwają zapewne do czasów, gdy nie będzie ich komu słuchać. Nie bardzo pocieszyły mnie – opisywane w tekście – doniesienia dotyczące streamingu. W skrócie dodam: nie jest lepiej. Ostatnimi w miarę czystymi technologiami zapisu muzyki były woskowe wałki Edisona i płyty szelakowe. A duże trasy koncertowe to już – wiadomo – hekatomba. Więcej w samym artykule, dostępnym w wersji cyfrowej i papierowej tygodnika. Niektóre informacje (np. z korygującego swoje regulaminy dotyczące plastiku i obiegu śmieci Open’era, też kiedyś nagradzanego – w roku 2010 – za „zielone” gospodarowanie odpadami) dostałem już po oddaniu materiału do druku. Dyskusja w tej sprawie jest potrzebna. I bardzo ciekawa.

W dyskusję wpisuje się nieźle wydana w maju kaseta JAMESA FERRARO Requiem for the Recycled Earth (7-8/10). Nie jestem wielkim koneserem twórczości Ferraro – zresztą przy jego trybie wydawniczym to zajęcie na cały etat. Ale bardzo duże wrażenie zrobił na mnie właśnie ten nowy materiał poświęcony ekozagładzie. Nie ze względu na temat, choć rzecz wydaje się rewersem albumu Matmos – spójna w sensie nie środków, ale efektów, opowiada plastikową apokalipsę nie jako gwałtowny proces jak z Wagnera, tylko nieuchronne zamieranie, odchodzenie i zatapianie, jak z Bryarsa. Choć zarazem bez prostych odwołań do minimalizmu – cała 57-minutowa suita została dość starannie napisana jako całkiem złożony ciąg tematów. Można by to było z powodzeniem wykonać w filharmonii, dokąd już trafił konkurent Oneohtrix Point Never, ale jak zwykle u Ferraro przedstawione zostało w wersji pełnej generycznych barw MIDI rodem sprzed ćwierć wieku. Jest w tym majestatyczność i taniość zarazem. Czystość i śmietnik, choć z całą pewnością mniej przypadkowości niż na płytach Ferraro sprzed lat.

W podobnych okolicznościach słuchałem także nowej płyty grupy BITAMINA Kwiaty i korzenie (Kalejdoskop 2019, 6-7/10). Coś z zupełnie innej beczki niż Ferraro – bardziej niż na poprzedniej płycie, chwalonej, ale i krytykowanej Kawalerce, mamy tutaj do czynienia z eko-R&B, szukaniem raju naturalności, wpuszczaniem do hip-hopu wiejskiej nuty, a wreszcie dzikością i przełamywaniem konwencji w stylu Coco Rosie. Dalej słychać w tym twórczy mętlik, chaos łączący migawki reporterskie (monolog księdza, rozmowa z pogotowiem, które nie chce interweniować), wokale w różnej konwencji, bardzo zgrabne bity (instrumentalne i), a kiedy indziej momenty, w których Moo Late zdaje się samplować jakieś płyty Stinga (Len i krawiec). Moim zdaniem zespół z Nowego Secymina jest najlepszy, gdy jednak schodzi z linii rywalizacji o nowy pomysł na hip-hop, najsłabsze są te fragmenty deklamowane, gdy tekst chrzęści najbardziej – wolę soulujące partie Mateusza Dopieralskiego. Nie bardzo rozumiem sens singlowego Poka jak u ciebie tańczą z gościnnymi występami Grubsona i Jareckiego. Ale ogólny przekaz tekstów wydrukowanych na szarej tekturze eleganckiego i gustownego eko-paku, w który została opakowana ta płyta. Dbam o zieleńKażda pszczoła dostaje ochroniarza, 24/7 i od zarazKwiaty w twym ogrodzie… Mimo zastrzeżeń jest to ciekawa propozycja, a nawet jeśli błądzi, to bez tego nie ma dalszego rozwoju.