Lubię swoją cza-czę

Oczywiście są pewne granice, ale pomyślałem, że lubię swoją pracę, gdy dziś rano jechałem tramwajem do redakcji i słuchałem sobie francuskiej cza-czy. Powiem więcej: francuskich czacz, bo było ich dużo, a prof. Bańko wyraźnie zaleca odmianę. Dlaczego w ogóle przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić w słowniku? No właśnie, to od razu na całą opowieść. W latach 50. ani by mi to do głowy nie przyszło, bo kultura cza-czy, podobnie jak innych egzotycznych, południowoamerykańskich i karaibskich wynalazków była elementem codzienności w całej Europie. A później całą tę różnorodność zmiotła fala rock’n’rolla i innych muzycznych produktów z Ameryki Północnej. Więc dziś, gdy piszę, że słuchałem francuskiej cza-czy, to brzmi jak ostateczny wymiar hipsterki, a nie coś naturalnego. Podczas gdy taka cza-cza jest potrzebna do życia jak woda, szczególnie w letnie, upalne dni.

Żaden ze mnie spec od czacz, ale wiadomo, że – podobnie jak calypso czy mambo – szły w powojennej Europie właśnie jak woda. Polska, jako kraj we względnej kulturowej izolacji, przeżywała wtedy takie mody nieco słabiej. Ale Francja – na całego. Wiem to choćby z zainteresowania tamtymi czasami przez pryzmat postaci Borisa Viana (przelinkuję tu do audycji radiowej w Dwójce na temat tego superważnego dla mnie pisarza, bo padły w audycji różne słowa prawdy). Dziś taki poziom fascynacji oznaczałby cza-czę zamiast Męskiego Grania, zamiast techno-party i festiwalu w Opolu zarazem – chociaż trzeba przyznać, że cza-cza w Opolu miała swój głośny epizod, ewidentnie inspirowany zjawiskami, o których tu dziś napiszę (choć Rosiewicza linkuję po raz pierwszy i zapewne ostatni).

Rzecz w tym, że cza-cza przed 60 laty jest we Francji gatunkiem, przy którym ludzie się bawią, ale zarazem – dokładnie tak jak później – od razu biorą tę jej konwencję w pewien cudzysłów. Le fil direct grupy Billy’s Sax – symulujące zimnowojenny dialog między dwiema stronami Żelaznej Kurtyny – ten sam wątek sprowadza więc do piosenkowego kabaretu dobre dwie dekady wcześniej, puentę robiąc sobie z szampana, który wystrzelił zamiast bomby. A błyskotliwe Ne nous fâchons pas Spartaco Sax okazuje się piosenką z kampanii mającej przeciwdziałać przemocy na drodze. Przyda się tu, nie przeczę, choćby pobieżna znajomość francuskiego, żeby wejść w dowcip tych mantr, które piosenka proponuje rozwścieczonym kierowcom: Bądźcie spokojni, zrelaksowani… Idealnie komponuje się to ze skeczem Viana o kierowcach, którzy pieklą się, stojąc w kilometrowych korkach. Gdy go pisał, były lata 50. i początek końca swobodnego jeżdżenia po Paryżu.

Wytwórnia Born Bad Records, która zebrała ten zestaw francuskich czacz sprzed lat, roztacza(-cza) przed nami prawdziwą panoramę (cza-)czasów. Spotkamy tu Henriego Salvadora (współpracował z Vianem, wykonując jego piosenki) na czele jego grupy Les Bretell’s z lat 60. w zabawnej przeróbce znanego już wtedy tematu Watermelon Man Hancocka. Takiej wersji jak Marchand de melons jeszcze nie słyszałem. Motywy kulturowe mamy na każdym kroku. Cassius Simon wykorzystuje popularność filmów Hitchcocka, by w Please Mister Hitchcock połączyć – wierzcie na słowo, ale sprawdźcie sami – zabawną konwencję cza-czy z efektami rodem z filmów grozy. Jack Ary śpiewa w Chacha Transistor o słuchaniu z tranzystorowego radyjka Gilbert Bécaud czy Juliette Gréco podczas pikniku w bliskim mojemu sercu (też kiedyś opowiem) podparyskim Meudon. A orkiestra gra tak ładnie, że można się rozpłynąć.

Ale moim ulubionym fragmentem płyty jest Eins Zwei Drei Spartaco Andreoli, piosenka, która ukryty w tytule greps rozwija dalej: wraca marszowa atmosfera i niemiecki refren – kojarzący się po wojnie wiadomo jak – ale wodzirej wchodzi i prosi o odrobinę delikatności, żeby było dla wszystkich, dla dzieci… Na to wchodzi dziewczyna, intonując O Tannenbaum. Achtung! Poza rytmem! I tak dalej. Zabawa trwa. Zwiewną cza-czę da się połączyć z krzykliwą niemiecką dyscypliną. A skoro już tu dotarłem, to teraz będzie bardzo à propos i bardzo krótko, dla potrzeb twitterowiczów. Pamiętacie El Baile Aleman Señora Coconuta? Tę płytę, w której zakochali się wszyscy, chociaż Uwe Schmidta, jej autora, nie znał prawie nikt? Też miała różową okładkę. A ponieważ na tym podobieństwa się nie kończą, album Voulez-vous cha-cha? – choć możecie jeszcze tego nie wiedzieć – jest wam tak samo potrzebny.

RÓŻNI WYKONAWCY Voulez-vous cha-cha? French Chacha 1960​-​1964, Born Bad 2019, 8/10