Jak się kończy
Nie będę rzucać spoilerów i memów, bo w kontekście ostatniego odcinka Gry o tron to łatwizna. Trzy hasła o tronie i cztery o wydźwięku zakończenia – wszystkie politycznie niepoprawne – można rzucić spod małego palca. I w tym sensie jest to zakończenie uspokajające, bo odechciewa się heheszkowania. Jednak to, co scenarzyści kazali ostatnio robić aktorom zaangażowanym w to widowisko – i w jakim stylu – prosi się aż o komentarz, który proponuję potraktować jako odpoczynek od prezentacji kolejnych płyt (też idącej w serię). Czytelnicy Polifonii wiedzą, że seriale śledzę, choć rzadko się na ich temat wypowiadam. W Grze o tron widać jak nigdzie indziej dwa dość uniwersalne problemy kończących się serii. Pierwszy to problem widza: słabe zakończenie unieważnia dużą część zainwestowanych wcześniej w serial emocji. Drugi to problem twórcy, który reakcje widza ma wreszcie gdzieś, bo nie musi już w żaden sposób zachęcać do oglądania kolejnego sezonu. Ale przy tym nic tak mocno jak finał nie obnaża tego, czym historia była.
Niestety, autorzy serialu rzadko sami mają pojęcie, o czym będzie ta historia, w momencie, gdy zaczynają ją pisać. Dlatego rzadko wychodzi z tego coś dobrego. Najlepszy – śmiem twierdzić – serialowy finał wszech czasów, czyli Sześć stóp pod ziemią, jedyny finał, do którego chciałoby mi się wrócić, żeby to raz jeszcze przeżyć, jest – jak sam serial – opowieścią o śmiertelności. Breaking Bad od początku było współczesnym moralitetem i nim zostało. The Wire (Prawo ulicy) było gorzką i realistyczną opowieścią o tym, że świat jest zły, i skończyło się zasadniczo w punkcie wyjścia. Gra o tron na tym tle była dość długo dobrze prowadzoną i zaskakującą dramaturgicznie opowieścią, snutą jednak bez większego celu, a finał obnażył – przy całej swojej ciekawej dla niektórych otwartości interpretacyjnej (tu mogę zlinkować trochę spoilerowy jednak tekst Ziemowita Szczerka) – właśnie ten brak ogólnej wizji. Słowem: historia była wciągająca, dopóki szła do przodu i wiadomo było, że do końca daleko. Ale zarazem z opowieści trzymającej jaką taką dyscyplinę na początku zmieniała się – jak Zagubieni – w kulę śnieżną wątków, coraz dziwniejszych odkryć i teorii. I gdy postawili ją zatrzymać, wyrżnęła mocno o glebę, a prowadzone elementy rozsypały się na wszystkie strony.
Nie chodzi tu nawet o sam ostatni akcent finału. Chodzi właśnie o to, że ostatni akcent był prawdopodobnie jedynym, co autorzy mieli w głowie, gdy nad tym sezonem pracowali. Do tego ostatniego akcentu doszyli cały sezon: wydmuszkowo rozdęty, katastrofalnie niestrawny, nudny, przegadany w złym stylu, dramaturgicznie płaski jak deska, w sumie nawet mało spektakularny jak na ogrom środków, powtarzający mniej śmieszne wersje starych dowcipów, żenujący w szczegółach, a na dodatek jeszcze niezamykający podstawowych wątków, bo nie sztuka pokazać, kto usiądzie na tronie – sztuką jest nadać temu sens i wytłumaczyć, o co tu naprawdę szło (dobrze tłumaczą tylko to, kto kiedyś odkryje kraj, w którym wymyślą HBO). Rozczarowujących finałów było co niemiara i miewały je niezłe seriale – weźmy Dextera – ale trzeba przyznać, że w swojej rozdętej formule Gra o tron wyznaczyła w tej dziedzinie nowe standardy.
Tu dodałbym [bardzo mały spoiler] dygresję o tym, że tylko polska publiczność mogła zauważyć w ostatnim odcinku drobny gest ekipy uwięzionej od ośmiu lat na planie serialu. Stylista fryzur przekazuje nam małe ostrzeżenie sprytnie zaszyte w kształcie fryzury świętującej triumf Daenerys Targaryen, czytelne tylko w polszczyźnie. Chała.
GOT perfekcyjnie ilustruje szczyt serializacji w kulturze – kiedy już wiesz, że prawie na pewno skończy się źle, ale mimo to oglądasz, tocząc dyskusje i śledząc memy. Ba, dopisujesz swój głos do chóru nawet wtedy, gdy samemu masz już po dziurki w nosie kolejnych głosów na ten temat (podnoszę rękę). Serial to potężna inwestycja czasowa i skoro już tyle godzin pochłonął, to co nam szkodzi dobrnąć z innymi do finału? Ale chociaż finał nie ma sensu bez serialu, to i sam serial zwykle ma coraz mniejszy sens, im bliżej do tytułu. Prawdopodobieństwo klęski rośnie wprost proporcjonalnie do liczby wątków, postaci i odcinków. Fanowska wiedza okazuje się nagle bezwartościowa, czar puszenia się selfie z aktorami, snucia wizji zakończenia, obnoszenia z koszulkami i nadawania dzieciom imion ulubionych bohaterów pryska. Kultura wielkich znawców fikcji sama staje się jak ta fikcja. Napędzana rozdętym marketingiem obietnica Wielkiej Historii okazuje się kłamstwem. A sens całego tego zjawiska ilustruje najlepiej nie akcent końcowy GOT, tylko ten sztych z odcinka zatytułowanego Długa noc. Ta cała wielka historia to mały ruch dla scenarzysty, gest na papierze, ułatwiający życie piszącemu, pozwalający oddać dzieło w terminie, domknąć budżet i rzecz doprowadzić – po kilku kolejnych odcinkach – do mało satysfakcjonującego i nijakiego zakończenia. Niestety, tak się zazwyczaj kończy.