Jedna płyta, której trzeba posłuchać w tym tygodniu

Jedna z dwóch powodów. Po pierwsze, weekend spędziłem we Wrzeszczu, słuchając bardzo fajnego programu perkusyjnych setów (kolejno: Dominika Korzeniecka, Jacek Prościński, Ola Rzepka, Hubert Zemler, Miłosz Pękala) granych w różnych punktach dzielnicy, co było przemiłym doświadczeniem. Tym bardziej, że przy okazji mogłem samemu opowiedzieć o urodzonym i mieszkającym podczas wojny w tej gdańskiej dzielnicy Holgerze Czukayu. Będzie o tym nieco więcej w najbliższym weekendowym podkaście. Po drugie, nie wydaje mi się, by w dziedzinie dużych płyt o masowym dotarciu Tyler, the Creator miał w tym tygodniu jakąś rozsądną konkurencję. Poprzednia, (Scum Fuck) Flower Boy (opisywana tutaj), trafiła na listę płyt roku Polifonii, ta też najprawdopodobniej znajdzie się gdzieś w okolicach tej listy. Mówiąc językiem gier wideo: Tyler chyba nie jest potworem, ale z pewnością musi być bossem, bo nieźle dropi.

O dropieniu piszę dlatego, że po raz kolejny premiera miała formę opisywaną jako drop, czyli zrzut. Doszło do niej nagle, z zaskoczenia. Choć efekt jest już zupełnie niezaskakujący – Igor to stylowy zestaw między rapem a soulem, gdzieś między estetyką Outkastu i Steviego Wondera. Z przystankami w okolicach Kanyego Westa, który zresztą pojawia się jako gość w Puppets – z samplem, przysiągłbym, z King Crimson – które jest moim zdaniem, trochę może niespodziewanie, jednym z lepszych momentów Westa w ostatnich latach. Ale czy najlepszym tutaj? Trudno się zdecydować. Dużo w tej nowej muzyce Tylera lekkości charakterystycznej właśnie dla Wondera, a ostatnio choćby dla Pharrella Williamsa. I przynosi typowe dla dzisiejszego kalifornijskiego środowiska jazzowo-funkowe naleciałości, z drobnymi ozdobnikami, błądzącymi liniami basu. Całość ma jeszcze bardziej soulowy charakter niż Flower Boy, owszem, w paru momentach pojawiają się mocne syntezatorowe brzmienia, ale wracają te delikatne i senne jazzowo-kolażowe nastroje, które na poprzedniej płycie kojarzyłem z nagraniami wczesnego Soft Machine. Niby w całości nie robi to aż takiego wrażenia jak poprzedni album, ale jednak trudno wybrać jeden utwór na roczną playlistę. A ta roczna playlista powstaje, gdyby ktoś pytał:

Owszem, mnóstwo w playliście dziur, ewidentnych braków koniecznych do załatania, ale za to nie zaobserwowałem ich na albumie Tylera. Z drugiej strony – nie wydaje się szczególnie przeciążona pod wpływem dużych oczekiwań. Nie obciąża jej nawet szczególnie tłum gości, wśród których – poza Kanyem – znajdziemy Solange, Santigold, Playboia Carti, CeeLo Greena, wspomnianego Pharrella, slowthaia i paru innych (ten gwiazdorski tłum doczekał się wręcz po kilku dniach osobnego przewodnika). A następny album kalifornijski raper powinien nagrać w towarzystwie Brada Mehldaua, autora drugiej – może mniej masowej, ale zmierzającej w podobną stronę z okolic jazzowej pianistyki, choćby poprzez syntezatorowe brzmienia – płyty tygodnia. Czyli albumu Brada Mehldaua. Ten ostatni ma nawet zaskakująco mocny jak na jazzowy album z okolic mainstreamu przekaz i właściwie otwiera się tu okienko na naturalną współpracę z kimś takim jak TtC (w utworze The Prophet Is a Fool na pewno). Nie przesłuchałbym pewnie od razu, gdyby mnie kolega z branży nie szturchnął (pozdrawiam!). Obie płyty stanowią w tym tygodniu zaskakująco dobrą kompozycję. I obie sobie kupię – problem z Igorem polega jednak na tym, że sprzedaż nośnikowa jak zwykle nieco spóźniona. Chociaż możliwe już do zamówienia pakiety, włącznie z winylem i kasetą, prezentują się całkiem gustownie.

TYLER, THE CREATOR Igor, Columbia 2019, 8/10