Rendez-vous z Popol Vuh, czyli psychodeliczna majówka
Są powody, by poznać Floriana Fricke. Nawet bardzo wiele powodów. Kiedyś przeszkodą była dostępność jego nagrań. Nie pomagały różne wersje poszczególnych wydawnictw, ale też nieszczególnie przysłużyła się etykietka „tego zespołu od Herzoga”. Muzyka Popol Vuh to coś więcej – była zbyt delikatna, żeby stać się głównym symbolem krautrocka, ale była też pod wieloma względami pionierska, a ciekawą majówkową przygodą może się okazać z całą pewnością. Co lepsze, co gorsze? Co na początek, a co zostawić sobie na koniec?
Nie bez przyczyny wydanym właśnie nowym reedycjom towarzyszą entuzjastyczne cytaty z Alexa Patersona (The Orb) i Mixmastera Morrisa, czyli czołowych postaci elektronicznego ambientu lat 90. Wtedy przeżywano falę fascynacji Popol Vuh, większą pewnie niż kiedykolwiek, bo wspieraną świetną, pełną entuzjazmu książką Juliana Cope’a Krautrocksampler. A muzyka Frickego łączyła kilka cech: dużą swobodę, wykorzystywanie narzędzi elektronicznych, bardzo otwarte odniesienia do inspiracji duchowych i bycie oczywistym skutkiem zażywania substancji psychodelicznych. Była na swój sposób kwasowo-pastoralna, multikulturowa, łączyła doskonałą przestrzenność i organiczność. A właściwie jest, bo ten dostęp od dawna nie był taki łatwy – ukazał się obejmujący pięć albumów winylowy boks The Essential Album Collection Vol. 1 i towarzysząca mu seria edycji CD. Oczywiście wszystkie te nagrania są też dostępne w streamingu.
Już Affenstunde (oryg. 1970), słuchane po latach, sprawia dużą niespodziankę. Fricke zakłada zespół – a właściwie formuje tymczasowy alians trzech muzyków, bo jedyną stałą w PV pozostał sam – pod wrażeniem prezentacji syntezatora Moog III. Jest dwudziestoparoletnim dziennikarzem z muzycznym wykształceniem, ale klasycznym (pianistyka, kompozycja). Tak zafascynowanym, że kupuje podobnego Mooga na własność, mimo astronomicznej ceny. Zatrudnia też Franka Fiedlera, który uczestniczył w warsztatach zorganizowanych w Monachium przez Roberta Mooga i ma większą techniczną wiedzę na temat syntezatora – to jedyna gwarancja, że coś się uda zrobić ze skomplikowanym urządzeniem, które nie ma instrukcji obsługi. To bardzo wczesny moment na takie eksperymenty: Fricke prowadzi je niewiele ponad rok od pierwszego wydawnictwa Wendy Carlos, wyprzedzając większość prób z syntezatorami w muzyce popularnej. Wydane w tym samym czasie Electronic Meditation Tangerine Dream (później Fricke miał u nich wystąpić ze swoim moogiem jako gość) i pierwsza płyta Kraftwerk brzmień syntezatora jeszcze nie przynosiły. Dopiero zaczynała się kariera Cluster.
Mamy tu więc trzy ciekawe elektroniczne improwizacje i fantastyczny, brawurowy utwór Affenstunde, przedziwną syntetyczną mantrę niosącą różne wątki kulturowe, kojarzącą się tyleż z Bliskim Wschodem, co ze Szkocją z jej piszczałkami i dudami. Pojawiają się charakterystyczne dla muzyki niemieckiej tych czasów plemienne partie perkusji, jest jasne, że podobnie jak kilka innych niemieckich składów Fricke gra tu swego rodzaju psychodeliczny czy nawet kosmiczny folk, ale ma on najsubtelniejszą postać. I podbudowę tematyczną – utwór jest tworzoną na gorąco reakcją na 2001: Odyseję kosmiczną Kubricka, a zarazem efektem inspiracji mitologią Majów. Niesamowity jest dodany jako bonus utwór Train Through Time z motoryczną linią perkusji i kolejowym samplem. Był już na wznowieniu wydanym 15 lat temu przez SPV, ale trzeba pamiętać, że pochodzi nie z lat 70., tylko z roku 1997 – tutaj jednak usłyszałem go po raz pierwszy i kupiłbym tę płytę dla samego tylko tego nagrania, świetnie wpisującego się w klimat czasów, gdy Popol Vuh to dwóch facetów obsługujących jeden syntezator modularny i trzeci (Holger Trülzsch) siedzący za perkusją. W latach 70. Frickemu zaczęło jednak stopniowo przeszkadzać to, że elektronika gryzła się z duchowością, o której chciał mówić przede wszystkim.
Słuchając tych płyt w kolejności chronologicznej, natkniemy się więc od razu (być może ze zdziwieniem) na album Hosianna Mantra (1972), na którym Fricke gra na fortepianie – zresztą nie porzucił tego instrumentu nigdy, a pod koniec życia zdążył nagrać swoje wersje utworów Mozarta, do którego ponoć regularnie wracał. Na Hosianna Mantra zaczyna czymś, co wydawało mi się chwilami cytatem z Chopina, a na pewno z romantycznej pianistyki – w utworze Ah!. Słychać fascynację lidera wątkami religijnymi, która z czasem będzie rosła. Stopniowo zachodnią tradycję Fricke miesza z wątkami wschodnimi, operując w modelu progresywno-rockowym i zawstydzając konkurencję muzykalnością i lekkością. Do dyspozycji ma świetny skład, z młodziutkim gitarzystą Connym Veitem (grywał też w innym krautrockowym zespole Gila) i wokalistką Djong Yun – córką jednego z większych południowokoreańskich kompozytorów współczesnych, Isang Yuna. Nie mam do Hosianny… jakiegoś czołobitnego osobistego stosunku, bo gdy poznawałem dyskografię krautrocka po raz pierwszy, szukałem nieco mocniejszych wrażeń. Jest to jednak niepodważalny klasyk i z dzisiejszego punktu widzenia: płyta-matka New Age i zarazem płyta-babka dla dzisiejszego nurtu modern classical.
Pewnym zawodem może być za to Einsjäger & Siebenjäger (1974), piąta w dyskografii PV płyta. Z jednej strony – znów zupełnie inna, całymi partiami progresywno-folkowa, choć wokale Djong Yun są tu raczej na marginesie. Z drugiej – przełomem ten album z pewnością nie jest, a partie gitarowe Daniela Fischelschera (znów Gila, no i Amon Duul II), które swego czasu bardzo przypadły do gustu opisującemu krautrockową historię Cope’owi, mnie wydają się momentami za gęste, odwracają uwagę od ambientowej tkanki – a najbardziej podoba mi się eksponowanie tej ostatniej, choćby w Morgengruss. Nieco później takie rzeczy robił Steve Hillage – konfrontacja muzyki jednego i drugiego artysty pokazuje, jaką muzyczną przewagę nad resztą świata miały Niemcy do połowy lat 70.
Inaczej niż Cope, na album startowy dla wszystkich, którzy z Popol Vuh nie mieli do czynienia, wybrałbym raczej płytę Aguirre (1975), czyli pierwszą z serii soundtracków Frickego do filmów Wernera Herzoga (reżyser zgłosił się do nich po – uwaga – odrzuceniu muzyki skomponowanej przez Ennia Morricone!). Także dlatego, że wątki psychodeliczno-folkowe łączy z elektronicznymi, pokazując bardzo urozmaicony wizerunek wczesnego Popol Vuh – nie należy tu ufać dacie wydawniczej, bo film wszedł na ekrany w roku 1972, a zatem utwory dokumentują jeszcze wczesny okres działań formacji, przed akustycznym zwrotem Hosianna Mantra. Pierwszy raz słuchałem albumu Aguirre w polskiej wersji kasetowej (z czasów nielicencjonowanych wydawnictw) Ananda Music, na której – podobnie jak na niektórych oficjalnych wydaniach – zamieniono 17-minutowy utwór Vergegenwärtigung ze strony B oryginalnego winylu na coś innego. A bez tego jeszcze jednego ukłonu w stronę elektronicznej muzyki eksperymentalnej, pełnego napięcia i niepokoju nagrania z wykorzystaniem brzmień organowych, pogłosów i (chyba, bo nie wyszczególniono go we wkładce) tereminu, całość jest tragicznie niepełna. To nowe wydanie na szczęście je zawiera. Ba, jest jeszcze bonus track – trzecia część Aguirre, z kolejną porcją potężnych, wokalno-organowo-mellotronowych akordów, bardzo charakterystycznych dla tej ścieżki dźwiękowej. Oba utwory robią z tego album genialny, który z przyjemnością odkrywałem dziś na nowo.
Na koniec mamy jeszcze Nosferatu (1978), czyli de facto zbiór dwóch płyt z muzyką komponowaną lub wyciąganą z archiwum (Fricke sięgnął po swoje utwory z okresu Mooga III – zanim sprzedał sam syntezator Klausowi Schulze) z myślą o kolejnym filmie Herzoga. W porównaniu z Aguirre mamy tu relatywnie zwyczajny soundtrack, więcej tu delikatnych impresji, jest powracający co i rusz w różnych wersjach wyrazisty temat, dużo melodii, choć wszystko ma sugestywną atmosferę i odstaje od schematów szarpiącej nerwy muzyki do filmu grozy. Słychać, że Fricke jako kompozytor cały czas pracował przy fortepianie, choć trochę żal, że kończy się dla niego czas eksperymentów. Tutaj można docenić go raczej za świetne rzemiosło – ale pamiętajmy o Kate Bush, która umieściła jego nazwisko w podziękowaniach na albumie Hounds of Love, a wcześniej zadzwoniła, by zapytać, czy może wykorzystać w swoim utworze Hello Earth fragment gruzińskiej pieśni Zinskaro, który pojawił się także na soundtracku do Nosferatu. Nawet na teoretycznie mniej odkrywczej płycie PV znaleźć można fantastyczne momenty. Wraca Daniel Fichelscher, są inni reprezentanci krautrockowej rodziny, którzy stale pojawiali się na albumach Frickego.
Dlaczego nie ułożono tych pięciu wydawnictw całkiem po kolei? Czemu nie ma w zestawie drugiej płyty Popol Vuh, bardzo ważnego In den Gärten Pharaos? Mam nadzieję, że odpowiedzią na to pytanie będzie szybka publikacja drugiej części wznowień.
POPOL VUH Affenstunde, BMG 1970/2019, 8-9/10
POPOL VUH Hosianna Mantra, BMG 1974/2019, 8/10
POPOL VUH Einsjäger & Siebenjäger, BMG 1975/2019, 7/10
POPOL VUH Aguirre, BMG 1975/2019, 9/10
POPOL VUH Nosferatu, BMG 1978/2019, 7-8/10