6 płyt, których trzeba posłuchać w tym tygodniu
Ciekawy tydzień, który jedną płytą mówi, że tkwimy ciągle w muzyce sprzed 20 lat – po wysłuchaniu jednej z tych płyt łatwo uznać, że od początku XXI wieku powstaje muzyka, która się już realnie nie starzeje brzmieniowo. Nie odchodzi w przeszłość. A drugą płytą okazuje, że jednak można tę granicę nowoczesności przesunąć, choćby o parę milimetrów. Napisałem, że ciekawy tydzień? Nic podobnego. Rewelacyjny tydzień! Jeden z najlepszych w roku. Trudno oczywiście w całości przesłuchać ten długi zestaw, który publikowałem w piątek, ale wychodzi na to, że wystarczy kilka płyt, by odnaleźć rzeczy, o których będzie się mówić także pod koniec roku. A na koniec małe info dla słuchaczy podcastu Polifonia na fonii.
ALDOUS HARDING Designer, 4AD 2019, 7-8/10
Najbardziej oczekiwany tytuł tygodnia – bez dwóch zdań. Choć w roku, gdy kolejno ukazują się tak rewelacyjne płyty wokalistek-songwriterek, od Jessiki Pratt, po Weyes Blood, to oczekiwanie podszyte musi być pewnym niepokojem. Sam album, niedługi, brzmiący oczywiście znakomicie (produkcja Johna Parisha – rewelacja), z klasyczną folkową techniką Aldous Harding, jest dokładnie taki, jak dwa zwiastujące go single. trochę fenomenalny (The Barrell), a trochę rozczarowujący (Fixture Picture). Oczywiście każdej młodej gwieździe życzyłbym takich rozczarowań, ale poprzeczka wisiała naprawdę wysoko. I zdecydowanie bardziej podoba mi się refleksyjna, balladowa druga część niż początek, z tym bujającym rhythm’n’bluesem przypominającym wręcz zagubionego Sugarmana czy wczesne lata Stonesów. Najlepsze rzeczy dzieją się między wygaszonym Zoo Eyes a Weight of the Planets. A za dużą część niewątpliwego uroku całej tej płyty odpowiada wspomniana już produkcja, niezwykle oszczędna i plastyczna, no i klasa wokalna Nowozelandki. Nie wystarczyło tego jednak, żeby mi odebrać czas na odsłuchy pozostałych albumów.
AMON TOBIN Fear in the Handful of Dust, Nomark 2019, 7-8/10
Biorąc pod uwagę komercyjny potencjał – pewnie zawód. Choć – jak to bywa w wypadku Amona Tobina – zawód paradoksalny, bo mało której z piątkowych premier tak bardzo chce się słuchać. Tobin to jeden z nielicznych artystów generacji IDM-u lat 90., który nie przestał się rozwijać, a zarazem mówi językiem, który jest natychmiast identyfikowalny. Album Fear in the Handful of Dust, chwilami pozbawiony tematów, a nawet warstwy perkusyjnej, został już przez kogoś sklasyfikowany jako Amon Tobin grający Tima Heckera. I jest w tym coś trafnego – po przesłuchaniu tej płyty marzyłbym o tym, żeby to Tobin powtórzył eksperyment z Konoyo Heckera i zdekonstruował starą muzykę japońską. Cały nowy materiał Brazylijczyka brzmi trochę jak wytwór sztucznej inteligencji, której zadano dwa parametry – ma nie powtórzyć niczego, co już zrobiono, i ma ciągle iść do przodu. Wprawdzie frazę tytułową pożyczył Tobin z wiersza Eliota (Pokażę ci strach w garstce popiołu), ale wyszły mu prawdziwe „Bajki robotów” – zestaw niezwykle narracyjny, którego struktury narracyjne rozpływają się, gdy tylko do nich dojdziemy. Słyszałem już opinie, że to nuda – moim zdaniem, coś wręcz przeciwnego, to pod pewnymi względami album zbyt interesujący, bo nie przetwarza tego, co było, i dlatego nie daje łatwych punktów zaczepienia, nie daje skrótów. Płyta kompletnie nieskipowalna.
ALTIN GÜN Gece, Glitterbeat 2019, 7/10
Drużyna niby turecka, ale jednak trochę holenderska, bo zespół działa w Amsterdamie, a założyciel Altın Gün, basista Jasper Verhulst, był po prostu fanem anatolijskiego rocka i chciał taką muzykę grać. W pierwszym momencie dużo więc zależy od tego, czy i my taką muzykę lubimy – jeśli nie, oswajanie się z konwencją może zająć chwilę. Kto lubi, prawdopodobnie zakocha się od pierwszego odsłuchu, bo turecki saz znakomicie mija się tu z gitarą elektryczną, sekcja gra funkowo, w stylu lat 70., zresztą w finale płyty zespół przez chwilę brzmi wręcz jak światowe gwiazdy estrady tamtej epoki, czyli Abba. Poza tym fragmentem mamy śpiewaną po turecku głosem kobiecym lub męskim (wymiennie: Merve Daşdemir i Erdinç Yıldız Ecevit, grający też na sazie i instrumentach klawiszowych) podrywającą do tańca muzykę, która wprost przypomina konkretne piosenki z popowej sceny Anatolii – kompozytorski wkład własny szóstki instrumentalistów pozostaje symboliczny, sprowadza się właściwie do wyimprowizowanego Şoför Bey. A współczesność w coverach sygnalizują tylko – bezbłędne skądinąd – interwencje syntezatora. Ale całość i tak broni się świetnie przed zarzutami o bezczelne odtwarzanie brzmień idoli Verhulsta. I słucha się tego bardzo przyjemnie.
KEVIN MORBY Oh My God, Dead Oceans 2019, 8/10
Po świetnym Singing Saw i słabszym City Music Kevin Morby wraca do bardzo dobrej formy, która kazała mnożyć porównania z Bobem Dylanem (z tymi samymi zastrzeżeniami wokalnymi skądinąd!). Duża część tego repertuaru to już nie piosenki, tylko pieśni, biorąc pod uwagę podniosłą tematykę i ciągłe krążenie wokół moralności związanej z religią. Stosownie do niej pojawia się więcej elementów gospel (warte uwagi chórki) i bluesa, ciągle z lekką ciepłą, psychodeliczną nutą w tle. Da się to momentami zestawiać z albumami Spiritualized, produkcja jest równie duża, a różnych gości, którzy dodają coś od siebie – jak harfistka Mary Lattimer albo znany z Fleet Foxes Robin Pecknold – jest tu trochę. Całość jest dobrze skonstruowana, przemyślana i płynie nie gorzej niż chwalona dzisiejsza premiera numer jeden, czyli Aldous Harding. A właściwie nawet lepiej, ta w konstrukcji płynie jak klasyk: Harding lepsza we fragmentach, Morby jako komplet. Nie dajcie się odstraszyć okładce. Nie jestem wprawdzie zwolennikiem mocno skompresowanego brzmienia, w jakim gustuje gitarzysta Sam Cohen, ale mimo wszystko cieszę się, że wrócił tu jako główny producent płyty. Nie cieszę się tylko z powodów tego powrotu – Richard Swift, który pracował z Morbym przy City Music, zmarł w ubiegłym roku.
SORA Re.Sort, Plop 2003/WRWTFWW 2019, 8/10
Reedycja japońskiego ambientu z 2003 roku, długo niedostępna – i pewnie jedna z pierwszych kandydatek do listy najlepszych wznowień roku. Choć autor tej płyty, czyli ów Sora (niebo), ma prywatnie znajomo brzmiące nazwisko – Takeshi Kurosawa – właściwie nic o nim nie wiem, ale kompletnie to nie przeszkadza w postawieniu mojej tezy o tym, że ta konwencja się nie zestarzała nic a nic. A konwencja to – tak dla uproszczenia: Raster-Noton na wczasach. Bo z jednej strony słychać tu, poza delikatnością i finezją japońskiego ambientu, fascynację wczesnymi latami rozkręcającego wtedy karierę niemieckiego kolektywu speców od elektroniki cyfrowych błędów i usterek. A z drugiej strony – tak by mogli brzmieć założyciele Raster-Noton, gdyby ich wysłać na paromiesięczne egzotyczne wakacje. Co można kojarzyć z prądami muzycznymi z lat 50. exoticą, bossa novą itd. Poza kalkowymi pętlami w Revans jest to płyta współczesna, a zarazem bezbłędnie kojąca. Przetestujcie sobie stereo wieczorem i wymasujcie błonę bębenkową.
SOTE Parallel Persia, Diagonal 2019, 8-9/10
O irańskim liderze całej współczesnej fali elektroników, czyli Ata Ebtekarze – znanym lepiej jako Sote – pisałem już przed dwoma laty. O nowej płycie dowiedziałem się dzięki koledze (temu tutaj – warto zajrzeć, bo też pisał o Altın Gün) i jeśli nie zdarzyło się to już poprzednio, to tu na pewno: legendarny Dariush Dolat-Shahi ze swoją płytą łączącą eksperymenty elektroniczne i brzmienia tradycyjnych instrumentów perskich, ma godnego następcę. Co wyróżnia Ebtekara? Jego dynamiczne gesty, rodem z muzyki współczesnej – to muzyka korzystająca z wszelkich dostępnych rodzajów syntezy dźwięku, bez żadnych granic. Było wysoko? Będzie wyżej. Było mocno? Będzie mocniej. W małej próbce utwory Sote brzmią niemal jak elektronicznie odświeżana tradycyjna muzyka perska. W większej – słychać, że nie o to chodzi, że pojedyncze brzmienia taru czy santuru pomagają tylko kreować alternatywną przyszłość – futurystyczną wizję cywilizacji, tytułowej „równoległej Persji”. A arsenał technik, którymi posługuje się Ebtekar, daje muzykę supernowoczesną. Pamiętam jak Simon Reynolds zachwycał się nowoczesnością i cyfrowością brzmienia raperów w rodzaju Future. Album Sote, pozostawiający w tyle jego poprzednią płytę, choć może nie zawsze komunikatywny (proponuję na początek czytelny, niemal taneczny Pipe Dreams), przynosi czyste, przejrzyste i klarowne brzmienie przyszłości.
To jeszcze – w ramach post scriptum – obiecana uwaga dla słuchaczy podcastu. Po świątecznej trzytygodniowej przerwie audycja wróci w najbliższy weekend.
Komentarze
Faktycznie, żniwa w ten weekend były bogate. Przynajmniej tutaj nie trzeba martwić się o suszę. Bartku, a co sądzisz o nowej płycie Sun O)))?
Tak, rowniez Stephen O´Malley i Greg Anderson, obaj gitarzysci, juz chyba 20 lat posluguja sie dronami-riffami. Oczywiscie nazwa Sunn O))) zobowiazuje, bowiem jest to nawiazanie do producenta wzmacniaczy. Ich nowy album „Life Metal” (Southern Lord/Sound Pollution) to cos innego. Poprzedni album byl inspirowany filozofia buddyjska i swietnie muzyka pasowala jako tlo do uprawiania yogi.
Juz sam tytul jest przewrotny „Life Metal” jest pozytywnym przeciwienstwem death metalu. A tez interesujacy jest nieco sakralny sound z udzialem organow koscielnych.
Niemala zasluga w powyzszym jest Steve Albini producenta i goscinnie wystepujacej
Islandki Hildur Guðnadóttir drone-czelistki i wokalistki (wystepowala niegdys z Jóhannem) Jóhannssonem), czego efektem sa ujmujace barwne skale posrod „doomsday frequencies”.
……..Lubie: „Between Sleipnir´s breaths”
https://www.youtube.com/watch?v=_0CE_rn9KFY
(„Slepinir” to kon boga Odena o osmiu nogach z islandzkiej mitologii a takze nazwa niemieckiej grupy muzycznej z naziolskimi tekstami