Big, big, big band
A co będzie, jeśli teraz powiem, że musicie? Że dla wyjątkowo dużej grupy czytelników Polifonii ta płyta może być większym lub mniejszym odkryciem? Codzienne pisanie trochę znieczula na takie sytuacje – śledzenie moich poleceń na co dzień pewnie też. Ale nowa płyta Tredici Bacci do tego stopnia zasługuje na to, żeby jej posłuchać, że posunę się do najniższych chwytów i będę wam sypać najgorszymi banałami, żebyście tylko dosłuchali chociaż do końca drugiego utworu. Bo czy nie wydaje się wam, że o ile lata 80. i 90. są ostatnio przypominane wciąż i wciąż, to lata 70. wydają się, być może chwilowo, zaskakująco niedowartościowane?
Jak zacznę mówić o big bandzie za Ameryki, to wszystko wyda się zbyt oczywiste, może więc zamiast tego rzucę skojarzenie bliższe naszej rzeczywistości. Otóż – jak pewnie pamiętacie – historią, która ostatnio nie najgorzej pogodziła polski świat mainstreamu i scenę alternatywną, były Fryderyki… Nie, żartuję oczywiście – były to koncerty i płyta Mitch & Mitch Orchestra and Choir ze Zbigniewem Wodeckim. Wyobraźmy sobie, że tego rodzaju zespół, spoglądający czule w stronę lat 70., zaczyna pisać własne piosenki w stylu zbliżonym do tego właśnie albumu i idzie dokładnie między uprawianym wcześniej pastiszem konwencji a prostym zachwytem nad przebojami epoki. I wykorzysta podobny paradoks – że bigbandowa, bogato aranżowana muzyka w tym stylu wychodzi teraz w obiegu alternatywnym. Bo płyty Tredici Bacci nie firmuje żadna Decca, tylko NNA Tapes.
Tak naprawdę mamy do czynienia właśnie z czymś takim jak u M&M, tylko w wersji nowojorskiej. 13-osobową orkiestrą – z czteroosobową sekcją smyczkową na pokładzie, momentami dołączają zresztą kolejni muzycy – dowodzi gitarzysta, kompozytor i aranżer Simon Hanes. Punkt wyjścia miał taki jak setki didżejów i producentów ostatnich lat: włoski pop, muzyka z horrorów i filmów erotycznych, Morricone i inni miejscowi kompozytorzy, a do tego Burt Bacharach i tradycja amerykańska. Pulpa i romantyzm, melodyjne tematy i klimat z pogranicza kiczu. Tyle że nie zrobił z tego kolejnego hołdu dla epoki, tylko rozsądnie przetworzył, pisząc tematy, które nie przekraczają granicy, jak powinienem dziś powiedzieć, cringe’u. Za to ciekawie wykorzystują dobrych znajomych formacji, wśród których znaleźli się JG Thirlwell (trochę dziś zapomniany, ważny w latach 80. – nagrywał jako Foetus, współpracował z Coil itd.) czy Ryan Power (wokalnie błyszczy w rewelacyjnym The Cavalry). Dobrze zbudowane, niezbyt długie i nieprzekombinowane piosenki wyszły z tego jakoś naturalnie, nie wiadomo kiedy.
Poza Hanesem kluczową rolę gra tu Sami Stevens, kolejna świetna młoda śpiewaczka, wykształcona w New England Conservatory of Music, z własną karierą w rozwoju, tu wykorzystująca dość szerokie umiejętności, by przechodzić płynnie z jazzowej wokalistyki w rejony Barbary Kingi Majewskiej. Podobnie jak cała reszta Stevens wydaje się po prostu doskonale bawić konwencją. W świetnym Felicity Grows brzmi jak afroamerykańska wokalistka, kwadrans wcześniej popisuje się wokalizami z okolic easy listening w Minimalissimo (będącym zgrabny hołdem dla tytułowego minimalizmu), nieco później imituje linie ze spaghetti westernów w Impressioni, a w Barbarians czy w drugim głosie w Emmanuelle błyszczy jak klasyczna mezzosopranistka. Jeśli darować sobie rozgrzewkowy Titoli De Testa, dostaniemy tu – począwszy od In the 1970’s aż po nową wersję musicalowego Promises, Promises Bacharacha – taką serię piosenek, że o czas, który poświęcicie tej grupie, jestem zupełnie i banalnie spokojny.
TREDICI BACCI La Fine del Futuro, NNA Tapes 2019, 8-9/10