4 płyty, których trzeba posłuchać w tym tygodniu

Prezydent powiedział: Jestem zdania, że wiersz jest doskonały dopiero wtedy, kiedy stanie się piosenką. Ale nie był to nasz prezydent (u nas byłoby raczej coś o dobrym smarowaniu nart) ani żaden europejski. Ba, żaden współcześnie żyjący. Te słowa wypowiedział w swoim przemówieniu pierwszy prezydent niepodległego Senegalu, Léopold Sédar Senghor. Piosenka miała być jego zdaniem balsamem na potrzaskaną historię wchodzącego w nową epokę kraju. O tym, czy nie warto by było do tego wrócić, dowiecie się z jednej z czterech dzisiejszych not o piątkowych premierach. Można je traktować jako uzupełnienie do opisywanej w piątek Julii Jacklin.

BENNY SIGNS City Pop, Stones Throw 2019, 7-8/10
Świeża krew w kalifornijskim Stones Throw, chociaż postać tak świeża nie jest – Tim van Berkenstijn ma ponad czterdziestkę i przyjechał z Amsterdamu, gdzie jego pseudonim artystyczny Benny Sings był znany od ponad dekady. Na Starym Kontynencie płyty wydał mu choćby Sonar Kollektiv. Tim jako Benny śpiewa trochę w stylu Bee Gees, a nagrywa swoje wyrafinowane piosenkowe miniaturki z pietyzmem godnym Steely Dan. Sekcja rytmiczna musiała zrobić wrażenie w Stones Throw. Na mnie robi wrażenie przede wszystkim elegancja i nieprzeładowanie tych aranżacji – piosenki idą czasem w znajomą stronę Erlenda Øye z okresu The Whitest Boy Alive, ale producencko ocierają się o perfekcję, którą rzadko można w takich nurtach odnaleźć w Europie. Gościnnie też niezły skład: Mocky, Cornelius i jeszcze holenderski hiphopowiec Faberyayo. Ciekawy jest szczególnie udział Corneliusa – kiedy słuchałem tego albumu po raz pierwszy, miałem wrażenie, że doprowadza do perfekcji, a zarazem wtórnie wykorzystuje patenty muzyki zachodniej zupełnie tak, jak to często robili twórcy z Japonii. Ważne, że wszyscy ci, którzy zaczęli tego słuchać w poszukiwaniu klimatu znanego z Not Enough, znajdą tu tego więcej. Raczej nie na listę płyt roku, ale z pewnością do zestawienia najsympatyczniejszych albumów miesiąca.

DI.ARIA Life Is a Ping Pong Delay, Gusstaff/Don’t Sit On My Vinyl 2019, 7/10
Znając Hanię Piosik z albumów formacji Lost Education czy Mikrobi.t i mając przed sobą „arię” w nazwie jej solowego projektu, spodziewałem się w pierwszej kolejności jakichś wokali, więc Życie jest pętlą opóźniającą typu ping-pong trochę mnie zaskoczyło. Cztery utwory, z początku w ogóle instrumentalne, brzmią, jak gdyby narodziły się z dalszego rozwoju i przetwarzania któregoś z goniących w stronę natury przedsięwzięć Lubomyra Melnyka. Oparte na gęstych pętlach – m.in. fortepianowych – nagrania, ekspresyjnie wykorzystujące efekty dźwiękowe (delaye też są) mają być jakąś uniwersalną platformą komunikacji i – z tego, co wyczytałem w towarzyszącej im nocie – formą rozmowy ze słuchaczem, bez względu na ich przygotowanie do dyskusji o muzyce eksperymentalnej czy nawet gotowość do zwykłej rozmowy (autorka interesuje się muzyką jako formą poprawiającą relacje z osobami autystycznymi). Im bliżej do końca, tym mniej jest Melnyka, a więcej z ducha Burroughsa, czyli patrona Lost Education, utwory przynoszą różne cut-upowe zabiegi, pojawiające się wreszcie wokale poddane są różnym przekształceniom, a całość przybiera nieco bardziej mroczny i surowy charakter brzmieniowy. Wszystko to razem, dobrze zaplanowane (33 min.), utrzymuje uwagę i zaskakuje do końca.

JULIA REIDY Brace, Brace, Slip 2019, 7/10
Potężny dźwięk gitary dwunastostrunowej nie dziwi w tym nurcie, ale inne elementy już tak. A australijska, choć mieszkająca w Berlinie (poszła w ślady Tony’ego Bucka i innych) gitarowa improwizatorka Julia Reidy potrafi tu zaskoczyć już w pierwszym utworze Of Neither, delikatnie wykorzystując auto-tune’a, nie po to, by się popisywać wokalnie, ale by wpleść wokale w linię instrumentalną. Dalej też poszczególne elementy – nagrania terenowe, elektronika we w sumie dość oczywistym wydaniu – poczynając od przetwarzania brzmień gitarowych – splecione są w sposób spójny, a zarazem dość nieoczywisty. A ilość emocji, jakie jest w stanie Reidy wykrzesać z jednej przetwarzanej gitarowej partii w Draw budzi duży szacunek. Płyta w sam raz na nadchodzący jubileusz Johna Faheya – ucieszyłby się, gdyby żył.



STAR BAND DE DAKAR Psicodelia Afro​-​Cubana de Senegal
, Ostinato 2019, 8/10
Najlepsza w ostatnim czasie oficyna wskrzeszająca starą muzykę świata (do sprawdzenia w tekstach z ubiegłego roku na tym blogu) nie spuszcza z tonu. Tym razem publikuje afrokubańską muzykę rewelacyjnej formacji Star Band De Dakar. Jednego z tych zespołów, które w krajach afrykańskich ze względu na odzyskaną niepodległość wręcz powoływano do życia. Ten składał się z najlepszych miejscowych muzyków i zatrudniał m.in. słynnego Youssou N’Doura, który podobno pojawił się pierwszy raz na scenie ze Star Bandem jako nastolatek. Zespół grywał w dakarskim Miami Club i wykorzystywał wzmożone zainteresowanie muzyką kubańską. Rzecz miała prostą podbudowę – kraj szukał nowej tożsamości, dalekiej od kultury francuskiego kolonizatora, a pod socjalistycznymi rządami Léopolda Sédara Senghora (jeszcze jeden cytat: Socjalizm to poczucie wspólnoty, które powraca do Afryki) zwrócił się w stronę będącej wówczas symbolem nowoczesności Kuby. Stąd wizja kultury i muzyki afro-latynoskiej. Ta tendencja wykorzystywała zresztą prądy od dawna w kulturze tej części Afryki obecne. Muzyka czerpiąca z tradycji afrokaraibskiej, z miękką rytmiką i otwartością na nowe elementy – w tym oczywiście obecne na tej płycie jazzowe – miała się stać na długie lata szczególną specjalnością Afryki Zachodniej. A skoro wydawca przypomina 60-lecie kubańskiej rewolucji, to nie ma sensu się do tych politycznych wątków na klasycznej z założenia (i w praktyce) archiwalnej płycie dystansować. Tym, którzy z założenia się od „lewactwa” w kulturze odcinają, serdecznie współczuję. Całą resztę zapraszam.