Żywiec na Święta
Widziałem Dawida Podsiadłę na żywo, na ostatnim koncercie na trasie, i wyszedłem zadowolony. Poza tym nie będę się mądrzył, bo ponad 100 tys. osób w całej Polsce ten „małomiasteczkowy” show widziało i pewnie duża część z nich potwierdzi tę wersję. Uwierzyłem nawet, muszę przyznać, w tę emocję końca tournee. Tymczasem bohater wieczoru ogłosił następnego dnia kolejną odnogę tej trasy na przyszły rok – w dużo mniejszych, a czasem całkiem niewielkich miejscowościach, co uważam za pomysł naprawdę wyjątkowy. Jeśli bilety nie będą licytowane za jakieś zawrotne sumy – a na to się nie zanosi – to Podsiadło tym gestem Janosika raz jeszcze udowodnił, że jest trochę inny niż cała reszta.
Po powrocie z występu tłumaczyłem synowi (też zadowolony), że nie usłyszy tych wersji piosenek na żadnej płycie (pytał), bo koncert to, hm, takie wyjątkowe doświadczenie, które kończy się i już nigdy nie powróci. Zostaje w pamięci tych, co byli. W tym tkwi jego sens. Trochę go jednak oszukiwałem. Tu wrócę do tematu sygnalizowanego przez tytuł notki. Wśród wielu przedświątecznych pytań o to, czy można żywca pod choinkę, jedynym właściwym jest pytanie o prezenty płytowe. Bo ZAWSZE ukazują się płyty koncertowe na przynętę dla Mikołaja. Dziś z czterech tegorocznych spróbuję Wam pomóc wybrać tę jedną.
Myślałem sobie o tym naszym Podsiadle, który wyszedł od grania m.in. coverów Coldplay i ciągle rośnie, słuchając płyty koncertowej Live at Buenos Aires grupy COLDPLAY (Parlophone), która od lata ciągle leci w dół. Wydawnictwo – dostępne także w wersji poszerzonej o występ z Sao Paulo i film – jest raczej potwierdzeniem statusu komercyjnego brytyjskiej grupy i gigantycznej publiczności, jaką jest w stanie zebrać. Miałem okazję widzieć ich na żywo parokrotnie – ciągle clou stanowi ten sam stary repertuar, coraz mocniej przeskalowany na potrzeby tak masowych widowisk jak te organizowane dla grupy dzisiaj. I niestety brzmią w tej wersji coraz bardziej kuriozalnie. Kolorowa oprawa, światła i konfetti nie są tą wartością dodaną, jakiej należałoby oczekiwać. A show, choć porządnie dofinansowany i naprawdę świetnie kręcony w wersji filmowej, robi wrażenie coraz bardziej martwego. Nie jest to więc coś, z czym przy kupowaniu prezentów wyszedłbym poza grono najzagorzalszych i najbardziej bezkrytycznych fanów.
Wspominałem już na blogu o archiwalnej koncertówce mojego ulubionego NEILA YOUNGA Songs for Judy (Shakey Pictures Records), która – jak wszystko, co grywał na żywo w latach 70. – zawiera wspaniały, klasyczny repertuar w ascetycznych, solowych wersjach. Oczywiście przekleństwem są skojarzenia i porównania, jak również to, że seria oficjalnych bootlegów Younga na CD i winylach rośnie, więc i konkurencja wewnętrzna jest coraz większa. Live at Massey Hall to nie jest. Płyta nie ma ani tego ładunku emocjonalnego, ani takiej reakcji publiczności. Ale ciągle ma niesamowity program, 23 piosenki, które w króciutkich często wersjach weszły na jedna płytę CD, i bohatera, który, choć mocno już zmęczony rockandrollowym życiem w czasach, gdy rejestrował ten materiał (a było to w listopadzie 1976 roku), nie zapomina o publiczności i o tym, że każdego wieczoru trzeba z nią na nowo nawiązać kontakt i porozmawiać. Można się zżymać, można na tym oszczędzać, ale etos w tym jest.
Słuchałem też oczywiście koncertu Glastonbury 2000 DAVIDA BOWIEGO (Parlophone). Piękne wydawnictwo na prezent: 2 płyty CD, jedno DVD z występu, jednego z tych triumfalnych show na dużej scenie Glastonbury prezentujących cały przekrój kariery. Bowiego złapało to w momencie leciutkiej zadyszki. I nie będę was oszukiwał: samo uczestnictwo w tym koncercie mogło być pewnie i doświadczeniem życia, ale jego dokumentacja to trudna miłość. Przede wszystkim rzecz prezentuje artystę w okresie dość mocno testosteronowym. Sceniczny powrót do rocka po eksperymentach z formami elektronicznymi. I w okresie przejściowym. Koncert powinien teoretycznie promować album ‚Hours…’, ale chyba nie bardzo było co promować – są wprawdzie fragmenty wcześniejszego Earthling, ale mamy tu głównie przegląd hitów. Nie ma świeżego brzmieniowego pomysłu, więc jedne wypadają lepiej, inne gorzej. Gitary (Mark Plati i Earl Slick) zapewniają Bowiemu – śpiewającemu nieco poniżej własnej średniej – oprawę dość konwencjonalną. Choć stare numery z Ziggy’ego Stardusta i The Man Who Sold the World brzmią naprawdę nieźle (nie na darmo image się zgadza!). Utwór tytułowy z tej ostatniej płyty wyraźnie wykorzystuje doświadczenie coveru Nirvany. Ale że Bowie pilnie słuchał tego, co się gra, wiemy i bez tego. Wydane typowo prezentowe, przegląd karty to niby rzecz dla każdego, ale najpierw posłuchajcie.
Na pewno warta uwagi jest za to płyta BRUCE’A SPRINGSTEENA Springsteen on Broadway (Columbia). Trochę stand-upu (Podsiadło też ma talent w tej dziedzinie, ale tutaj wersja scenicznego weterana), długie opowieści o momentami naprawdę magnetycznej sile, momentami kilkunastominutowe (!), w sumie niesamowity i inspirujący przykład, jak na scenie muzyka, piosenki i cały spajający je show zamienia się w inne oblicze literatury. Utwory z całego repertuaru Springsteena grane są w nierzadko zupełnie zmienionych, bardzo oszczędnych aranżacjach – z towarzyszeniem fortepianu, gitary, harmonijki ustnej, solo lub z Patti Scialfą – na dość kameralnej scenie na Broadwayu, gdzie Boss występował przez 14 miesięcy, dając 236 koncertów. A właściwie przedstawień do napisanego wcześniej tekstu, co jest rzeczą bez precedensu. To więcej niż Podsiadło na tej zapowiadanej właśnie Wielkomiejskiej Trasie po mniejszych miejscowościach. Springsteen jest dla mnie artystą trudnym, bo uczucia w stosunku do niego miewam ambiwalentne. Ale to robi kolosalne wrażenie. Podwójnemu albumowi (2,5 godziny muzyki i słowa w proporcjach już wzmiankowanych) towarzyszy dostępny na Netfliksie dokument – i jak dla mnie w wersji CD też przydałyby się polskie napisy. A całość należy do tych spośród wydawnictw Springsteena, które – jak ostatnio chyba tylko We Shall Overcome: The Seeger Sessions – kupuję w całości. Fantastyczna płyta, w szczególności na święta, gdy czasu będziecie mieć zapewne nieco więcej. Czy muszę dodawać, że z czterech przedświątecznych żywców wydanych na płytach ten robi na mnie największe wrażenie?