Pół wieku dyscypliny
Zespół King Crimson, który niedawno ogłosił jubileuszową trasę, powinien dziś zdmuchiwać 50 świeczek na torcie – dokładnie 30 listopada 1968 rozwiązała się istniejąca kilkanaście miesięcy grupa Giles, Giles and Fripp, jeden z braci Gilesów znalazł pracę poza muzyką, a pozostała dwójka założyła nowy zespół. Jedyny, który z dobrym skutkiem odradzał się trzykrotnie, w zupełnie nowych wersjach. I jedyny, który się do końca nie zepsuł. Pierwsze próby zagrali w styczniu 1969, a słynne In the Court of the Crimson King wydali w październiku. Wkrótce odpadł drugi Giles, skład zmieniał się wielokrotnie. To nawet trochę zabawne, że wymienia się za każdym razem tę litanię trzech nazwisk w momencie, kiedy wiadomo, że przez całe pół wieku liczyła się głównie osoba jednego Roberta Frippa, który jako człowiek nie obchodzi mnie jakoś szczególnie, ale jako muzyk jest jedną z najważniejszych dla mnie postaci w tej dziedzinie. A w takich chwilach każdy chce się podzielić osobistym doświadczeniem z jubilatami w roli głównej.
Moje to koncert, który odbył się w Sali Kongresowej 7 czerwca 1996 r. I był jedynym w życiu występem muzycznym, po którym odechciało mi się spać na resztę nocy. Zespół wrócił po długiej nieobecności na scenę w podwójnym trio (zdublowany skład gitara/bas/perkusja), z perspektywy dzisiejszych składów KC nierobiącym wrażenia, ale wtedy totalnym. Dlatego Fripp i reszta AD 1996 byli jednym z kilku koncertów, których nigdy nie zapomnę. Jeśli wśród fanów poszukacie relacji z tego wydarzenia, dowiecie się, że opinie były podzielone. Nie było paru klasyków z pierwszych lat grupy, a Fripp był zawieszony gdzieś między stylem THRAK a pozostałościami Discipline. Między Elephant Talk a Dinosaur. Stosunkowo mało w tym było poezji, a dużo kolektywnego, instrumentalnego grania z potężnym gestem wyciskania decybeli. Ale sam fakt, że „staruszkowie”, których repertuar znałem wtedy na pamięć, grają koncert, który spodobałby się równie dobrze fanom Tool i Ministry (grup inspirującym się w znaczącym stopniu repertuarem z lat 70.), był dla mnie fascynujący. I do dziś mam tłumaczenie, dlaczego akurat tamten występ: wykonali stosunkowo dużo repertuaru z lat 80. w tym bodaj pięć czy sześć utworów z płyty Discipline. Najnowsza edycja KC tego nie potrafi.
Oczywiście, dość powszechna jest zgoda co do tego, że najważniejszym osiągnięciem zespołu Frippa było Red. Skądinąd rewelacyjne i przełomowe. Ale nic nie poradzę na to, że albumem, do którego osobiście najczęściej wracam, jest Discipline. Czysta, ponadczasowa perfekcja. Słuchałem tej płyty sto razy i nic bym na niej nie zmienił. Uważam, że gdyby wyszła dziś – co nie dotyczy w tej mierze żadnego innego albumu KC – zostałaby uznany za progresywną. W roku 1981 można było tą płytą – syntezą prog rocka w wersji znanej z Red, nowej fali i afrykańskiej rytmiki – otworzyć dowolne zestawienie indie. A Fripp przeżywał świetny czas, także dzięki twórczym kooperacjom, w które angażował się w latach 70.: grał z Eno, grał u Bowiego, ba, nawet na najlepszej płycie Blondie gościnnie pojawiał się Fripp. Wciąż operuje tu techniką frippertronics w takim kształcie, w jakim wykorzystywał ją na albumach ambientowych, a przy tym całkowicie inaczej zorganizował brzmienie basu dzięki Levinowi, zmienił nastawienie Bruforda, grającego tu bardzo gęsto i melodyjnie, z inwencją wykorzystującego elektroniczne pady. Kompozycje tworzy jednak zespół. W sposób najbardziej w historii KC wyraźny idą w taneczne groove’y, a Fripp z Adrianem Belew tworzą idealny duet gitarowy, przetrawiają wpływ minimalistów, Talking Heads, wyraźnie dzielą role pomiędzy precyzyjną grę rytmiczną a pewne i wyszlifowane partie solowe. Z żadnym innym gitarzystą w historii nie będzie się tak dobrze dogadywał w sensie twórczym – o czym świadczy powrót do Belew przy kolejnej reaktywacji, zresztą z początkowym sukcesem. Odejście od repertuaru z Discipline na koncertach z Jakszykiem w ostatnich latach w jasny sposób pokazuje, że był to materiał wymagający konkretnego scenicznego partnera.
Na Discipline Fripp był nie muzycznym odludkiem, za jakiego często się go uważa, ale liderem zespołu sformowanego na nowych warunkach. Wiedział, że tylko twarde odcięcie się od rozbuchanego stylu lat 70. podtrzyma wysokie notowania przedsięwzięcia, ale miał realną i wyraźną ambicję zrobienia czegoś nowego – pamiętajmy, że chciał wtedy nawet działać pod zupełnie inną nazwą. KC mogło pozostać zamknięte w latach 70. – to również ważny aspekt tego momentu w historii grupy. Ostatecznie wyszła pierwsza z serii trzech stopniowo coraz słabszych płyt z kolorowymi okładkami, bez której z kolei powrót do KC w latach 90. miałby pewnie bardziej komercyjny i czysto nostalgiczny charakter. Od poetyckiego i melodyjnego Matte Kudasai, po zapowiadające kolejne poszukiwania Indiscipline.
Ten okres ma jeszcze jedną piękną cechę. Każdy zna In the Court of the Crimson King i każdy z debiutu KC wyciągnął inną lekcję – jedni traktują ją jako przygrywkę do symfo-rocka, inni – do eksperymentów formalnych awangardy lat 70. Ale Crimsona z lat 80. najczęściej, mówiąc językiem memów, gimby nie znajo. Tym bardziej, że nie posłuchamy studyjnych albumów King Crimson w streamingu. Bo Fripp jest jednym z tych wykonawców, którzy – jak m.in. wspomniany Tool – unika takiej prezentacji. Podobno rzecz ma korzenie w wycenie pierwszych odsłuchów dwóch utworów King Crimson, które trafiły na składankę Strangely Strange But Oddly Normal: An Island Anthology 1967-1972 – i tylko dlatego trafiły do streamingu. Razem zebrały 618 odsłuchów, za co wytwórnia Island dostała tantiemy w wysokości 1,61 funta. Fripp wyśmiał ten rodzaj przyszłości przemysłu nagraniowego i kazał wycofać te nagrania – dziś można na Spotify znaleźć tylko płyty koncertowe King Crimson, co pewnie w oczach młodszych słuchaczy nieco zmienia wizerunek ich muzyki. Przy okazji pięćdziesiątki warto więc sobie kupić parę klasycznych wydawnictw z manufaktury skrzętnie kontrolowanej przez Frippa – nieprędko trafią do sieci.
Może jednak mój stosunek do prywatnego wizerunku Frippa nie jest aż tak chłodny. Lubię drania.
KING CRIMSON Discipline, EG Music 1981, 10/10
Komentarze
Zgadzam się z oceną. 10/10
KC to bardzo wyjątkowy dla mnie zespół. Mając lat 15 odkryłem tę muzykę wraz z kolejną reaktywacją i płytą THRAK. Wyjątkowe w tym ich całokształcie było dla mnie zawsze to, że panowie odkrywali nowe, odżegnując się od bycia dinozaurami. Najstarszego repertuaru było mało, lub nie było wcale (ku rozpaczy starych fanów), a gdy nie było nic do powiedzenia, Fripp zamykał grupę.
Wspomniane tutaj „Discipline”, jak i cała trylogia to muzyka wyjątkowa, która broni się do dzisiaj. Dla odmiany, dokonania lat 60-70 choć znakomite, trącą już dla mnie myszką – brzmieniowo, aranżacyjnie, rytmicznie, wykonawczo (jak większość muzyki rockowej z tamtego okresu). Lata 90-te to niesamowicie twórczy strzał. „THRAK” i „Power to Believe” są dla mnie jednymi z najważniejszych płyt w ogóle. Duży udział ma w tym genialny Adrian Belew. Przez solowe jego dokonania, jak i teraźniejsze KC bez Belew, śmiem uważać, iż obaj panowie po prostu potrzebują siebie by wszystko grało idealnie.
Obecnym składem KC jestem natomiast kompletnie rozczarowany. Trzy perkusje niesamowicie „ociężające” zespół, a i tak nie wykorzystywane w pełni – bardziej efekt wizualny, niż uzasadniony muzycznie. Trochę na siłę oryginalna konfiguracja na scenie (nie wpływająca pozytywnie na odbiór akustyczny). Oparcie repertuaru na najstarszych utworach (przed czym Fripp zawsze się tak bronił i uczynienie grupy „dinozaurami rocka”). A przede wszystkim frontman Jakko Jakszyk – śpiewający dobrze, ale bezpłciowo. Bardzo przeciętny gitarzysta, wręcz nie radzący sobie z niektórymi partiami, czego byłem świadkiem na koncercie we Wrocławiu. Gdzie mu do wirtuozerii i kreatywności A. Belew .