6 płyt, których trzeba posłuchać w tym tygodniu (i jedna kaseta)

Pracowity weekend na festiwalu Auksodrone (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam raz jeszcze miłą publiczność w Tychach i najlepszą orkiestrę) trochę opóźnił cotygodniowe omówienie nowości, ale trzeba by było znacznie więcej, żeby zestawienie się nie pojawiło. Tym bardziej, że ostatni piątek obfitował w znakomite propozycje z różnych półek. Poniżej coś dla siebie znajdą zarówno miłośnicy punka, jak i funku, zarówno odbiorcy progresywnej elektroniki, jak i rocka progresywnego. Ten sam pracowity weekend sprawił, że pojawiają się tu prawie tylko typy wydane do piątku włącznie. Ciąg dalszy nastąpi. Miłego słuchania.

FUCKED UP Dose Your Dreams, Merge
Dlaczego? Bo to jeden z tych zespołów, które rzadko zawodzą, a tu znalazł się blisko wybitnego albumu David Comes To Life. Czyli mamy płytę, której można słuchać okrągły tydzień. Czy pisałem o rocku progresywnym? W pewnym sensie tu jesteśmy najbliżej rocka progresywnego, patrząc od strony hardcore punka. Rozbudowane formy, długa płyta, koncepty… Fucked Up to cały czas specjaliści w zakresie operowania wysoką dynamiką, te kontrasty dynamiczne budują tu kilka utworów w sposób niby ogólnie przewidywalny, ale jednak zaskakujący, gdy przychodzi co do czego. Gitary brzmią nieco bardziej jak fuzzy z okresu brytyjskiej inwazji z lat 60., czyli na różnych poziomach (ten podstawowy to „artystyczne”, rozbudowane aranże) wracają stałe w wypadku Fucked Up skojarzenia z The Who. Ta formacja wskrzesza najlepsze lata legendy, a nawet najbardziej knajpiane gesty w stylu dość prymitywnego pubowego rocka (I Don’t Wanna Live… krzyżuje Springsteena z Bryanem Adamsem) jest w stanie przekuć na swoją korzyść. Gra tu jak zwykle eklektycznie, zaprasza gości (m.in. J Mascis), urozmaica formułę (na moment podążając np. w shoegaze). Przynosi to kilka zaskoczeń – choćby tytułowy Dose Your Dreams, gdzie Kanadyjczycy brzmią trochę bardziej jak ich krajanie z Arcade Fire.
Na początek: None Of Your Business Man, Normal People, House of Keys

HUBERT ZEMLER Groove 8, Outlines
Dlaczego? Bo to druga płyta (precyzyjniej: kaseta), bez której bym tego tygodnia nie opuszczał. Doskonale wiadomo od dawna, że na tle różnych naszych perkusistów niemożliwych Hubert Zemler jest najbardziej niemożliwym, fabrycznie działa w trybie poli, potrafi dzielić uwagę na równe części i obsługiwać niezależnie cztery zadania jednocześnie. Co się dzieje, kiedy zamiast trudnych zadań scenicznych na tradycyjny zestaw perkusyjny ma do dyspozycji elektronikę? Kaseta, którą przygotował dla serii Groove labelu Outlines (poprzednio choćby AGF i niezły materiał Fischerle – też do sprawdzenia) niemal wyłącznie na bazie brzmień perkusyjnych, jest najlepszym, co ma na koncie w dziedzinie muzyki tanecznej. I pewnie jednym z najlepszych polskich materiałów tanecznych, jakie w ogóle miałem ostatnio okazję słyszeć – nawet grałem fragment na Auksodrone. Zemler jest jedną nogą w Chicago, drugą gdzieś w Tanzanii albo Senegalu. Choć po kilku minutach pierwszego perkusyjnego groove’u robi sobie ewidentnie przystanek w kraju (wątróbka z cebulki krótko smażona – nie do przeoczenia). Oficjalnie już Zemler jest moją główną nadzieją na trapy w jakiejś ludzkiej odsłonie. Kaseta jest limitowana i tak dobra, że zapobiegliwie kupiłem dwie sztuki przed publikacją tej recenzji – dla siebie i na prezent dla kolegi.
Na początek: są dwa utwory na dwóch stronach kasety, a ja nie potrafię się zdecydować. Gdybym musiał – jednak numer dwa.

KIKAGAKU MOYO 幾何学模様 Masana Temples, Guruguru Brain
Dlaczego? Bo to zespół z Tokio, a japońska szkoła rocka psychodelicznego znana jest z tego, że wybiera z europejskich nurtów to, co najlepsze, przedstawiając to w postaci bardziej ekstremalnej. A tu – zaskoczenie, o tyle że Kikagaku Moyo na swoim czwartym albumie raczej tonują nastrój i zwracają uwagę bardziej na szczegół niż na motorykę i przestery. Bardziej w stronę Ghost niż Acid Mothers Temple. Sporo finezji biorą ze skandynawskiej sceny (Dungen – słychać to w Dripping Sun), uśmiechają się do Stereolab (Fluffy Kosmisch, Majupose), wprowadzają folk (Blanket Song) i dodatkowe barwy np. marimby (Orange Peel), idąc momentami w stronę art rocka. Warto posłuchać również dlatego, że 14 listopada w ramach cyklu Something Must Break zespół wystąpi w Krakowie.
Na początek: Dripping Song

MEETING BY CHANCE Untrue, Meeting by Chance
Dlaczego? Bo to jakoś tak od niechcenia wydana krótka (10 min.) płyta z odpowiednio przyjemną i niewymuszoną zawartością – a zarazem jedna z lepszych pozycji w obszernej dyskografii Marcina Cichego znanego ze Skalpela. Od lekkiego breakbeatu rozklekotanych metronomów w Slices, przez Untrue, który robi wrażenie hitu zagubionego z największej hossy jazz-soulowego chilloutu. I wreszcie Roll – breakbeaty blisko ciszy, czyli taki Flanger w wersji bliższej ECM.
Na początek: Untrue

PUCE MARY The Drought, PAN
Dlaczego? Bo choć nie jest to muzyka lekka i przyjemna, to jest z całą pewnością złożona, fantastyczna brzmieniowo i emocjonalna. Frederikke Hoffmeier, czyli Puce Mary, to ważna postać najpierw kopenhaskiej, a dziś już kalifornijskiej sceny muzycznej. Ten moment oznacza dla niej kolejny transfer – z duńskiej Posh Isolation do PAN Records. Dużo tu skojarzeń kulturowych, a performerski gest łączenia różnych sztuk w autorski amalgamat to już rzecz charakterystyczna dla nurtu industrial/noise. Ale nie tylko o epatowanie wysokim natężeniem dźwięku tu chodzi, niuansów na tej płycie jest mnóstwo, a brzmieniowa klasa powinna zrobić wrażenie także na tych, którzy o podobnej muzyki na co dzień trzymają się z dala. Rzecz także dla tych, którzy będą chcieli sobie przypomnieć koncert Puce Mary na zeszłorocznym Unsoundzie podczas Unsoundu bieżącego (na co – biorąc pod uwagę program festiwalu na U – nie starczy czasu).
Na początek: A Feast Before the Drought

P.UNITY Pulp, U Know Me
Dlaczego? Bo to płyta jednego z najlepszych koncertowych zespołów w Polsce, która wieńczy pewien etap docierania się stołecznej grupy zainspirowanej funkiem, twórczością Prince’a i współczesnym R&B (tutaj momentami nawet bluesem). Produkcja: Envee. Mastering: Eprom. Zatem siła warszawskiej sceny. I tak a propos tego – wolę chyba jednak żywioł sceniczny P.Unity, ale płyta brzmi perfekcyjnie i jest warta rekomendacji. W idealnych studyjnych warunkach choćby partie perkusji Rafała Dutkiewicza (choćby w Changes), riffy (One), opakowane w charakterystyczną postprodukcję wokale, no i niezłe chórki. Studyjna wersja wydaje mi się nieco cięższa w charakterze i nieco mroczniejsza w brzmieniu, ale ciekawa i proszę to sobie już konfrontować we własnym zakresie.
Na początek: One

SUNDAYS & CYBELE On the Grass, Guruguru Brain
Dlaczego? Bo jeśli Kikagaku Moyo niebezpiecznie flirtowali z rockiem progresywnym, to ta formacja idzie już w art rock na całego. Robi to jednak z wdziękiem – nie da się ukryć, że trochę egzotycznym, ale też biorącym się stąd, że tokijski kwartet momentami próbuje po prostu dać wyraz swojej fanowskiej miłości do muzyki przełomu lat 60. i 70. Słychać to szczególnie mocno, gdy wstęp dwuczęściowego Arms opierają na syntezatorowym patencie żywcem wyjętym z Dark Side of the Moon. Słychać też w lekko amatorskiej, garażowej, ale jednak wdzięcznej produkcji. Ciekawe jest jednak to, że wszystko jest skąpane w jakiejś słonecznej melancholii – widać nie tylko psychodelia żyje wspomnieniem minionego lata. Ta płyta jest bohaterką Retromanii, o której istnieniu nie wiedział dotąd nawet Simon Reynolds. Jak na schematy gatunkowe dziwnie bezpretensjonalne i pasuje do tego okresu w roku.
Na początek: The End of Summer oczywiście.