Tak trzeba żyć!!!
Stara pieśń wraca. Brzmi to jak stara baśń, ale konwencja pieśni ze swobodnym, często improwizowanym akompaniamentem jest w tym roku wyjątkowo żywa i realna. Bo owszem, można sobie śpiewać rockowe piosenki z podtekstami politycznymi, można chwalić antytrumpowskie trapy, ale nagrać płytę życia w wieku 68 lat albo w wieku 66 lat zebrać wybitne utwory wokalne, które się nagrywało w ostatnich dekadach – to są sukcesy na miarę płyt roku. Co pewnie wielu czytelników Polifonii już mogło zauważyć, ale czy wszyscy?
Lonnie Holley, zanim ruszy do tańca w soulowym stylu w finałowym Sometimes I Wanna Dance, jest przeraźliwie smutny, introwertyczny i zestrachany o przyszłość. W przeszłości ma – o czym pisałem dość szeroko pięć lat temu – ciąg ponurych wydarzeń. Pożar, śmierć bliskich, odrzucenie. Śpiewając, ze wszystkimi tymi charakterystycznymi technikami, krzykami, charakterystycznym tremolem, eksponowaniem mankamentów własnej barwy, dośpiewywaniem sobie tekstu w kilku głosach – trochę jak słyszanych we własnej głowie – robi wrażenie człowieka, dla którego muzyka jest rodzajem terapii. A emocje związane z płytą, której autor obudził się w świecie przez siebie nieakceptowanym (I Woke Up in a Fucked-Up America), potęgują aranżacje – coś jakby Björk w akustycznej wersji spotkała Scotta Walkera. Nad tymi z kolei unosi się cień losu Richarda Swifta, producenta tej wizjonersko ułożonej płyty, zmarłego na początku wakacji. Trudno więc na przedziwnie ubranego Holleya nie patrzeć tu jak na jakiegoś szalonego proroka wieszczącego koniec nam wszystkim.
Jeśli chodzi o ekspresję samego Holleya, w sposób oczywisty kojarzy się ona z (również nieżyjącym) Gilem Scott-Heronem. Od gospelowego śpiewu w I’m a Suspect, przez całkiem zgrabną frazę wokalną w jazzowym Back for Me przechodzi do melodeklamacji – 18-minutowy I Snuck Off the Slave Ship, opowieść o historycznym DNA Afroamerykanów, to muzyczne love or hate. Szalona kulminacja szalonej płyty, która jednak wcześniej i później przynosi sporo wdzięku i wzruszenia. Całość jest zupełnie inna niż większość muzyki, którą się dziś tworzy – nie da obok siebie przejść obojętnie. Nie spodziewałem się, prawdę mówiąc, takiej płyty po Holleyu. Trudno się w ogóle czegoś takiego spodziewać po artyście z jego potrzaskaną przeszłością i w jego wieku.
LONNIE HOLLEY Mith, Jagjaguwar 2018, 8-9/10
Wrócę przy tej okazji do trzypłytowego albumu Williama Parkera Voices Fall from the Sky, dość powszechnie zignorowanego w czerwcu – może dlatego, że to morze muzyki. Piosenek i pieśni, które słynny kontrabasista, kompozytor, improwizator i poeta rejestrował od lat 90. z udziałem różnych wokalistek i wokalistów. Należałoby więc teraz krzyknąć, że wybitny, żeby w ogóle ktoś podniósł głowę z jakimś zainteresowaniem – czasy clickbaitu wymagają stosowania nie jednego, ale trzech wykrzykników (patrz tytuł). No więc krzyknę: podobało wam się, jak Patrice Quinn śpiewa z Kamasim? A może kojarzycie piosenkowe nagrania Steve’a Lacy’ego?
Korzenie tego materiału są jasno opisywane przez samego Parkera: brał udział w kilku instrumentalno-wokalnych przedsięwzięciach scenicznych, które inspirowały go do pisania własnych utworów z wokalami. Ale te pierwsze rejestrował z dedykacjami – dla zmarłego skrzypka Billy’ego Banga, dla kompozytora Juliusa Eastmana, aktywistki June Jordan. I dla konkretnych wokalistów – Lisy Sokolov czy Erniego Odooma. Często w ogóle bez własnego udziału, bo prócz bigbandowych pieśni (które da się jakoś wpisać w dzisiejszy styl zespołu Kamasiego czy Fire! Orchestra) mamy tu kameralne piosenki na głos i fortepian. Komponowane gdzieś w trasie, z atmosferą chwili, jak Small Lobby: It’s so hard to be a child / In this world where angels die / And devils become presidents. Czasem mam wrażenie, że powszechność pewnego tonu niezgody w stosunku do Ameryki Trumpa, szczególnie na płytach czarnoskórych artystów, działa paradoksalnie – przyjmujemy je za oczywistość, przechodząc do porządku dziennego. Trudno jednak nie uznać umiejętności Parkera w operowaniu krótką, poetycką formą piosenkową – pierwsza płyta zestawu przynosi kilka takich niespodziewanych klasyków.
Zaskakująca może się tu okazać różnorodność głosów. Owszem, Leena Conquest doskonale wpisuje się w tradycję afroamerykańskiej pieśni z okolic jazzu i bluesa. Ale już Amirtha Kidambi (znana z opisywanej przeze mnie niedawno płyty Mary Halvorson) to wokalistka znacznie trudniejsza do zaszufladkowania. Andrea Wolper pozostaje blisko tradycji amerykańskiego jazzu, ale mamy tu przecież Timnę z Brazylii, Morley Kamenę z Mali (sam Parker grywa na ngoni, inspirując się tym rejonem Afryki), mezzosopranistkę AnnMarie Sandy. Kilka spośród wierszy Parkera to de facto modlitwy, kilka z nagrań idzie więc ścieżką spirituals. Niełatwo się odnaleźć w tym gąszczu i zapewne każdy będzie sobie musiał z tego zaprogramować własną playlistę. Wybór jednej zamiast trzech płyt zrobiłby z tego album jeszcze mocniejszy. A tak powstała rzecz przede wszystkim wybitnie niedoceniona.
WILLIAM PARKER Voices Fall from the Sky, Aum Fidelity 2018, 8/10
Komentarze
Lonnie Holley jest świetny, robi niesamowite wrażenie! A kiedy będzie lista premier października? 🙂
Poza tym dzięki Bartku za polecenie Marissy Nadler. Fajna płyta i super głos – nie znałem jej wcześniej.
Lista jutro. Dzięki za ciepłe słowo w sprawie Marissy Nadler.