Fejki wszędzie

Problem jest znany. Z polskich ulic – bo niby oglądaliśmy to w przekazach na żywo, ale do dziś krąży sfabrykowana wieść, że ulubiony przez kamerzystów TVP uczestnik ostatnich protestów pod Pałacem Prezydenckim jest zatrudnianym wcześniej przez telewizję aktorem do wynajęcia (problem takich fejków ładnie wyłożyła Kaja Puto, oczywiście nie ujmuje to uzasadnienia samym protestom). Płynne się robią granice rzeczywistości w świecie wszechobecnych kamer i ogólnodostępnej wiedzy. Znamy to również z tekstów prasowych – znakomitego okładkowego eseju o końcu wiary w realność opublikowanego niedawno w „The Atlantic”, z dość przerażającego niedawnego artykułu Beaty Biel o deepfake’ach. Ostatnio natknąłem się na problem fejków w zupełnie niespodziewanym miejscu.

Często chwalę i chętnie korzystam z serwisu Bandcamp, który w czasach cyfry wydaje mi się rozsądną formą sprzedaży wspierającą artystów. I tuż przed wyjazdem na urlop, w piątkowy dzień premier, z samego rana rzuciłem się, żeby sobie tu kupić nowy album Laurel Halo Raw Silk Uncut Wood. Bez problemu znalazłem profil artystki, a na nim tytuł płyty, dokonałem zakupu, ale nie miałem czasu od razu pobierać całości – dostałem zresztą mail z linkiem. Następnego dnia materiału potwierdzenie wprawdzie ciągle tkwiło w mailu, ale link był martwy. Przenosił do strony z komunikatem „deleted artist”. Szybkie przeszukiwanie Bandcampa pokazało, że jest taka płyta – pod szyldem wytwórni Latency. Napisałem, ale nic nie wiedzieli o zakupie. Gdy dostali numer transakcji i dokładny opis zdarzenia, odpisali: It was a fake artist page that has been deleted upon artist’s management request. Więc jeśli wierzyć wydawcy, trafiłem na oszukany profil Laurel Halo, który komuś się chciało otworzyć z samego rana, żeby naciągać miłośników muzyki tej niezbyt skądinąd masowej artystki.

Ostatecznie pieniądze szybko wróciły na moje konto – dostałem refundację od serwisu Bandcamp (z nieco zamydlającym sprawę komunikatem: It does appear that the artist page you purchased from was removed by the user) i przeprosiny. To pierwszy taki przypadek, na wiele kupionych w serwisie płyt, ale trochę strachu po sobie zostawił. Bo w ten sposób fantastyczne narzędzie można z łatwością zamieniać co tydzień w centrum dystrybucji fałszywek i wyłudzania pieniędzy.

Płytę kupiłem ponownie i bardzo się z tego cieszę, bo coraz bardziej mi się podoba, jako słuchaczowi, który późno przekonał się do twórczości Halo, ale ma sporo entuzjazmu dla jej najnowszych nagrań. Półgodzinny materiał to – zależnie od definicji – krótki album lub długi mini-album, ale rzecz skonstruowana bardzo dobrze. Sześć utworów o charakterze dość abstrakcyjnych improwizacji, spiętych klamrą dwóch długich, 10-minutowych kompozycji: tytułowej na początek i Nahbarkeit na zakończenie. Wszystko z szeroko nakreśloną elektroakustyczną przestrzenią, w sposób bardzo zdecydowany wychodzącą poza klimat muzyki elektronicznej i z udziałem perkusisty Eli Keszlera (pojawił się na zeszłorocznym Dust) oraz wiolonczelisty Olivera Coatesa. Zainspirowane Tao Te King, czyli Księgą Drogi, przepisanym w tej wersji przez Ursulę Le Guin dziełem Laoziego (kolejna inspiracja prozą zmarłej niedawno amerykańskiej pisarki w ostatnim czasie). Z niej pochodzi tytuł płyty, odnoszący się do filozoficznego cytatu o potrzebie obcowania z prawdziwą, surową materią. Właśnie ta potrzeba – jak sądzę – wypchnęła amerykańską kompozytorkę poza ramy stricte elektronicznej twórczości.

Halo została w przestrzeni pomiędzy nurtami. Opisuje się to gdzieniegdzie jako ambient, ale nie pasuje do definicji gatunku. Ambient miał uspokajać, ta muzyka – pozornie statyczna – ma w sobie niemało niepokoju, szczególnie w bardziej eksperymentalnych, zrywnych, dynamicznych miniaturach. Ambient miał też zrywać z linearnością muzyki. Tymczasem końcowe Nahbarkeit (tu najłatwiej to zaobserwować) ma w sobie dużo z filmowej narracji, a zarazem muzyki improwizowanej – i rozwija się konsekwentnie, cały czas, w żadnym punkcie nie zapętla i na dłużej nie zostaje. To zresztą zdumiewająco wciągający utwór jak na dość minimalistyczną formułę. Owszem, jest to może muzyka medytacyjna, jak opisuje sama artystka, ale jej celem jest podróż w jakimś określonym kierunku, a nie krążenie w miejscu. Jeśli cofniemy się teraz do pozostałych, usłyszymy też ciągłą zmianę. Choćby przez subtelne mutacje, które powodują na przykład, że w Raw Silk Uncut Wood wiolonczela wchodzi w brzmieniowe rejony klarnetu basowego albo didgeridoo. To ciągła sprzeczność – pisze o tym prawdziwy (mam nadzieję) wydawca – nigdzie nie ma prawdy. Niby więc poradziłem sobie z fejkiem, ale wrażenie bycia oszukanym pozostaje. Tyle że to niezwykle wciągające wrażenie, do którego chce się wracać.

LAUREL HALO Raw Silk Uncut Wood, Latency 2018, 8/10

Takie hasło dla doczytujących do końca (skojarzyło mi się z okładką płyty): palmy fejki, nie fajki.