Co takiego miał Stańko, czego nie mieli inni?
W Krakowie to, tak sobie myślę, powinni wywiesić czarne flagi. Wczoraj Kora, dziś Tomasz Stańko, który zmarł w wieku 76 lat. Postaci wywodzące się z podobnego artystycznego środowiska tamtejszych lat 60. Wszystko się kręci w jednej sitwie – jak to ujął Stańko w książce Desperado Rafała Księżyka, opowiadając o swoich związkach z Osjanem (z którym później nagrywał w hołdzie dla Dona Cherry’ego) i znajomości z Korą. Choć zaznaczał, że do polskich hipisów, młodszych od niego, podchodził wtedy trochę protekcjonalnie. Ale przecież Warszawa, gdzie oboje artystów mieszkało i tworzyło przez lata, też w żałobie. Wczoraj wydawczyni audycji o Korze powiedziała mi, że w radiu mawia się, że takie pogrzeby idą trójkami. Wolałbym jednak, żeby to się skończyło. I ze współczucia dla rodzin zmarłych, i dlatego, że przypomnieć sobie teraz tak gigantyczny dorobek… Na to trzeba czasu. Na przykład to weźmy:
Dwójka bohaterów tego czarnego weekendu podczas jednej sesji albumu O! Maanamu (podczas której – jak wspominała Kora – wszyscy byli non stop pijani albo na kacu, z wyjątkiem jej i realizatora). Stańko u Księżyka mówił o tym, że wpadł na 40 sekund. Jest tego grania trochę więcej i obejmuje dwa utwory, ale tego okresu w swoim życiu trębacz może idealnie nie pamiętać – po wyjaśnienia też odsyłam do książki Desperado.
Odeszła kolejna wielka postać – członek legendarnego składu Komedy, który nagrywał Astigmatic, muzyk numer jeden jeśli chodzi o wprowadzanie do Polski grania free, niezwykle otwarty na różne gatunki, wreszcie autor/współautor nie jednej, ale co najmniej 4-5 albumów zbliżających się do świata ocen 10/10.
Staram się patrzeć z wyrozumiałością na dziennikarskie relacje o odchodzących muzykach, bo wiem, jak wygląda praca w stresie i z dużą czasową presją. Ale to, co było jeszcze w miarę strawne przy okazji Kory, która od strony muzycznej jest bardziej czytelna i prostsza do opowiedzenia (no a poza tym można zawsze zagrać hit), staje się np. w telewizyjnych relacjach nieznośne przy Stańce – z międleniem w kółko tych samych frazesów i objaśnianiem, że to trudna muzyka, nie dla każdego. I co w jego brzmieniu było takiego? Ano to, że miał swoje brzmienie. Coś strasznego. Widać nasz medialny analfabetyzm w takich momentach. Na szczęście są fragmenty wywiadów telewizyjnych z samym Stańką z ostatnich lat, z reguły głębszych i mądrzejszych.
Też parokrotnie miałem okazję porozmawiać z Tomaszem Stańką i to był jeden z najlepszych rozmówców, jakich można sobie było wyobrazić. Nie polegało to na opowiadaniu ciągle tych samych anegdot. Za każdym razem dowiadywałem się od niego czegoś nowego, tak jakby pozostawał w ciągłej improwizacji także wtedy, gdy udzielał wywiadów. Dzisiaj do tych rozmów wróciłem – bardzo precyzyjne, tyle że najczęściej wychodzące daleko poza samego Stańkę. Ten, jak dobrze wiemy, dbał o image, potrafił się ubrać, błysnąć elegancją, pokazać wyrazisty image lepiej niż inni jazzmani, opowiadał o swojej muzyce z dużą pewnością, ale jednocześnie wydawał się zaskakująco skromny. Co się wyrażało poprzez zainteresowanie innymi. I mnie, i kolegów po fachu przeprowadzających z nim wywiady, często sam pytał o różne nazwiska, płyty, o polską muzykę, w której każdorazowo musiał się odnajdywać na nowo, spędziwszy dużą część roku w Nowym Jorku.
Przejrzałem więc te rozmowy i co widzę? Kilkanaście minut opowieści o fascynacji Stańki operą jako formą jednocześnie lekko kiczowatą i perfekcyjną wykonawczo. Kilkuminutową opowieść o producencie Manfredzie Eicherze (Dlaczego miałbym mu nie zaufać? Gdybym mu nie zaufał, to tak, jakbym pracując z Keithem Jarrettem nie dał mu zagrać na fortepianie), a później kolejną – o ludziach, których podziwiał. Henryku Stażewskim, Wisławie Szymborskiej: Zawsze wiedziałem, że kontakt z wielkimi ludźmi jest korzystny dla budowy własnego wnętrza. I dodał: Nie potrzeba nawet dużo mówić. To nie chodzi o wiedzę, to jak dym, jak duch przenika na nas z takiej osobowości. Mówił to wówczas już ponadsiedemdziesięcioletni guru europejskiego jazzu, wtedy akurat autor świeżo wydanej przez ECM płyty Wisława. A przy tym człowiek, który ze skromnością przyznawał, jak ważne było dla niego, że Szymborska, której nie wszystko się podobało, zaakceptowała jego osobę. Po całym tym barwnie opisywanym, ale zapewne też dramatycznym okresie życiowego chaosu Stańko stał się (nie bez wsparcia córki, bardzo ważnej dla jego kariery w ostatnich latach) muzykiem bardziej niż inni świadomym i zrównoważonym.
Stańko – co udowadnia książka Księżyka, więc przeczytajcie ją jak najprędzej, jeśli nie znacie – należał też do tych muzyków, z którymi dało się rozmawiać o muzyce. Miał na nią pogląd i pomysł – i klarownie go wyrażał, co było dla mnie wręcz pewnym olśnieniem, bo to przecież nie wszyscy wielcy mają. Tu zresztą kończyły się nagle okrągłe słowa: Każda nuta jest często ważna w mojej muzyce, każdy akord, jak jest mała seksta, to albo nie grasz tej seksty, albo grasz małą, a tak się mylą nawet dobrzy muzycy, to sobie zagra sukinsyn dużą i nie wie, że ja bym wtedy łeb obciął. Zaczynała się filozofia twórcza, której hołdował przez ostatnie dekady Stańko – i która przyniosła mu stosunkowo masowy sukces przy relatywnie niewielkich komercyjnych ustępstwach. Ja gram w jednym wymiarze – opowiadał o tym procesie łączenia dwóch żywiołów – i to jest na przykład piękna ballada, dobrze jest grać brudnawo, żeby to piękno trochę zepsuć, żeby nie było w tym cienia tendencji, kiczowatości. Bo w pięknie w dzisiejszych czasach ta tendencja tkwi, dlatego artyści go unikają. A ja je zbyt lubię, żeby nie używać, więc muszę trochę odrealniać, destruować, ale potem następuje improwizacja, wpadamy w rodzaj innego wymiaru – tak bym chciał to widzieć – jakiejś czarnej dziury, a potem wracamy do tej podstawowej formy. Więc formę bym zachował, ale to, co się wydarzy w czarnej dziurze – to już zależy od tego, co zrobimy razem. Określiłbym te kompozycje bardziej rodzajem programów komputerowych na zespół, które mają sprawić, żeby ta muzyka żyła nowym życiem.
Rzadko to piszę tak otwarcie, ale osobiście bardzo mi będzie brakowało Stańki. Można sobie teraz powtarzać, że człowiek umiera, ale muzyka pozostaje. To nie jest do końca prawda. Efekt działania owego programu zostaje – w postaci nagrań. Ale sam program znika, więc dawanie nowego życia starym utworom w ramach tego procesu – co przecież Stańko proponował, choćby na sławnej Litanii, żeby rzucić najbardziej znany przykład – nie będzie już możliwe. Tym się różnią te dwa przypadki pożegnań z tego samego weekendu. I te dwa muzyczne światy.
Miejmy nadzieję, że jeszcze jakiś nieopublikowany efekt programowania przed nami. A pamiętajmy, że kontakt z wielkimi ludźmi jest korzystny dla budowy własnego wnętrza.
Zdjęcie: Andrzej Tyszko ze strony internetowej Tomasza Stańki.
Gdyby ktoś miał ochotę wrócić nie do surowych fragmentów rozmowy, tylko do tamtego tekstu o powstawaniu albumu „Wisława”, to bardzo proszę – odsyłam do archiwum „Polityki”.
Komentarze
Ja wczoraj puściłem Die Grenze na konto wczorajszej żałoby.
Skąd miałem wiedzieć!? 👿
Uzależnienie od narkotyków? Ale w szołbiznesie to prawie wszyscy to mają. Marne wzory do naśladowania, ale lansowane przez „Politykę”.
@jakowalski –> Nie ten tekst.
Bartek Chaciński 29 lipca o godz. 23:51 1155721
Dlaczego nie ten tekst? Prawda w oczy kole? Przecież jeśli potępiamy sportowców czy kierowców biorących niedozwolone medykamenty, to musimy tak samo potępiać artystów biorących niedozwolone medykamenty. Nie można stawiać narkomana, takiego jak Stańko, za wzór dla kogokolwiek, chyba, że reprezentujemy siły, które chciałyby widzieć Polaków permanentnie pijanych i „zadragowanych”.
@jakowalski –> Nie ten tekst, bo nie o narkotykach.
@jakowalski
Zwykle nie dokarmiam takich jak „Pan”, ale gwoli ścisłości Stańko był czysty od wielu lat. Gdyby piętnować wszystykich artystów, którzy brali, to obawiam się mało kto by się ostał.
Tomasz Stańko już od dawna nie był żadnym narkomanem. Wprost przeciwnie, nie brał nic od lat, żywił się zdrowo, biegał. Sprawiało mu wielką satysfakcję, że pewnego dnia po prostu rzucił to wszystko – i już. Niewielu jest w stanie coś takiego zrobić – wielki szacunek także za to.
Ale swoją chorobę kładł oczywiście na swój dawny tryb życia, którym sobie jednak wyniszczył organizm – był absolutnie uczciwy wobec siebie i w ogóle wobec wszystkich.
A poza tym wszystkim był geniuszem, czego żadni mali kowalscy odebrać mu nie są w stanie.
Świetny tekst. Dziękuję. Dorzucam kamyczek w kwestii tego co piszą dziennikarze. Reuters i jego polscy korespondenci napisali: „His first global bestseller was a 1997 album, Litania”. Jakby przed czasami ECM nie było 30 lat twórczości i płyty Astigmatic.Toż to global bestseller z 1966 roku. Ręce opadają!
W poczekalni jestem?
i pięknie i mądrze mówił, że w całej tej drodze wszystko jest ważne… wszystko…
co zresztą w całej jego muzyce b. słychać. „był absolutnie uczciwy wobec siebie i w ogóle wobec wszystkich” – tak… bardzo dzięki za tekst, cytat… i za Litanie… jakie „cudne góry” gra tam Tomek… i także za b. precyzyjną reakcję Pani Doroty… smutno zaczyna mi się tegoroczny urlop. pa pa m
Dr „jakowalski’ slucha tylko disco-polo… czy tak?
Gosteczku, mówiąc po naszemu – łajza…
mp/ww – ja myślę, że Tomek gra te burczące, trylowane doły i te cudownie chrapiące, ale nie bardzo wysokie dźwięki – to była jego specjalność…
To prawda, że on lubił rozmawiać o muzyce. Jakąś taką ambicję miał, żeby nie tylko w dźwiękach, ale w słowach. I zawsze czekał na komentarze, to było ważne dla niego. Co jest jeszcze ciekawe: bardzo ważne było dla niego malarstwo i w tej kategorii widział swoje operowanie dźwiękiem. Te jego chropawości były jak maźnięcia grubym pędzlem.
@Gostek Przelotem –> Już nie, wszystko gra.
@Dorota Szwarcman –> Dziękuję 🙂
Gostek Przelotem
Zaznaczam na początku, że jestem zwolennikiem pełnej legalizacji narkotyków (oczywiście tylko dla dorosłych, tak samo jak alkohol czy papierosy) i sprzedawania narkomanom zarejestrowanym w placówkach ochrony zdrowia narkotyków wysokiej jakości po cenie równej kosztom ich produkcji, co także obniży śmiertelność z powodu AIDS-a i innych chorób roznoszonych przez zanieczyszczone strzykawki, ale to jest raczej temat na inny blog.
Co do Stańki – gdy on brał wiadomo co, to tworzył, gdy przestał to brać to żył z tego, stworzył biorąc wiadomo co, tak jak wielu innych wybitnych artystów uzależnionych od narkotyków. Zresztą narkomanii, tak jak alkoholizmu nie da się wyleczyć, a tylko zaleczyć. Znani narkomani żyją często długo (np. niektórzy członkowie Rolling Stones czy The Beatles), ale to są tylko wyjątki potwierdzające regułę, jako że nawet bardzo bogatego Presleya rozłożyły narkotyki a przeciętnego narkomana nie jest stać na tak dobrze oczyszczone narkotyki, na jakie było stać Stańkę. Gdyby Stańko nie wybił się w młodości dzięki narkotykom, to by szybko umarł z przedawkowania niskiej jakości narkotyków i mało kto by dziś o nim pamiętał. Ale cóż, takie są prawa rządzące kapitalizmem, że pieniądze dają także zdrowie i długowieczność a ich brak – choroby i szybką śmierć.