Coltrane dwukierunowy
Wyrazy współczucia dla jazzmanów. Nie dość, że w branży dziś duża konkurencja, to jeszcze nową płytę wydaje John Coltrane i ściąga całą uwagę. Oczywiście żadna w tym wina Coltrane’a, że publikuje jutro pośmiertnie premierowy materiał, o którym świat nie wiedział przez 55 lat. Ale nawet po śmierci saksofonista wszech czasów ma idealny timing: wrzuca na rynek nową płytę w momencie, gdy jego wiecznie żywy mit wydaje się żywy jeszcze bardziej. W dodatku zaskakuje nas zza grobu filozoficzną sentencją o „dwóch kierunkach naraz”, Both Directions At Once, którą przyklejono tu zręcznie jako tytuł. I z konsekwencją (brak zmian opinii bywa charakterystyczny dla zmarłych) proponuje nam zestaw utworów, które są zarazem materiałem atrakcyjnym dla szerokiej publiki, jak i interesującym dla osób śledzących rozwój jazzu w latach 60.
Największą zaletą tego albumu wydaje się to, że jako całość ma sens, przynosi kilka świetnych nagrań z okresu klasycznego kwartetu (Coltrane, Tyner, Garrison, Jones) i bardziej chce się go słuchać niż o nim pisać – choć historia jest bardzo ciekawa. Sesja odbyła się 6 marca 1963 roku, na dzień przed zaplanowanymi nagraniami z wokalistą Johnnym Hartmanem, które trafiły na jedną z tych bardziej komercyjnych płyt Coltrane’a (biograf Ashley Kahn przypomina słowa producenta Boba Thiele’a, który radził Coltrane’owi, żeby miał cały czas jedno oko na karierę, drugie na muzykę), i tuż przed ostatnim z forsownej serii występów w klubie Birdland. Poprzednim w kolejności studyjnym albumem byłoby Ballads. Kahn pisze o tym, że taka forma kilkugodzinnych sesji służyła saksofoniście jako notes pomysłów, ale fachowcy są zgodni, że materiał zebrany ostatecznie na Both Directions… wygląda na projektowany album. Poza tym przynosi utwory znane z ówczesnych koncertów (Impressions) i jeden wydany wcześniej (Vilia trafiła na jedną z kompilacji Impulse!). Tyle że w tym okresie mnóstwo nagrań Coltrane’a wypuszczali jego dawni wydawcy, Atlantic i Prestige, sam artysta chciał więc większej kontroli nad tym, co dopuszcza do publikacji.
Nie wiemy, dlaczego ta sesja nie trafiła ostatecznie na płytę. Być może Coltrane się nie kwapił, być może Thiele nie chciał. Wiadomo jednak, że w archiwach Impulse! nie przetrwała. Została zniszczona i materiał z sesji uznano za zaginiony. To, że się znalazła, to efekt procederu, w którym Thiele szedł na rękę Coltrane’owi – otóż lider dostawał do domu kopie taśm do prywatnego odsłuchu. Taśmy z marcowej sesji trafiły do jego byłej żony Naimy i przetrwały, szczęśliwie w bardzo dobrym stanie, w rodzinie jej córki, Antonii Andrews. Teraz zostały ułożone, odczyszczone i zredagowane w album przez syna Coltrane’a, Raviego, i występującego w imieniu Verve (do której należy label Impulse!) Ken Druker.
Co my tu mamy? W zestawie podstawowym (bo jest też wersja dwupłytowa z alternatywnymi wersjami – utwory nagrywano w kilku) jest wspomniana Vilia z tematem podchwyconym z operetki Wesoła wdówka Franciszka Lehara, standard Nature Boy znany m.in. z repertuaru Nat King Cole’a oraz pięć kolejnych, oryginalnych kompozycji. Dwie z nich – moim zdaniem wyróżniające się na plus – nie miały nadanych przez Coltrane’a tytułów, stąd służy za nie numeracja Boba Thiele’a: Untitled Original 11383 i Untitled Original 11386. Brzmi to trochę jak utwory Aphex Twina. Oba – podobnie jak Nature Boy – wyróżniają się kapitalną, polirytmiczną grą Elvina Jonesa, z silnymi akcentami latynoskimi, a także prostymi, granymi bez udziwnień barwowych czy wibrata, za to piekielnie płynnymi, mocnymi i melodyjnymi partiami saksofonu sopranowego. Nic dziwnego, że Sonny’ego Rollinsa poprosili o blurba (napisał, że ten album jest jak odnalezienie nowego pomieszczenia w wielkiej piramidzie). Fachowcy więksi ode mnie próbują na tej płycie usłyszeć reakcje Coltrane’a na wielki – i niespodziewany – sukces My Favourite Things. I nie będę się specjalnie z tymi fachowcami spierać.
Klasyk Impressions wyróżnia się tempem i rytmicznym zgraniem, prezentuje też (na płycie podstawowej, na deluxe są dwie wersje z fortepianem) zespół jako trio, bez niegrającego tu Tynera. W tej wersji oczywiście, bo to utwór nagrany wielokrotnie – i wcześniej, i później – ale głównie na żywo. To zresztą utwór z bodaj najdłuższą historią ze wszystkich tu zaprezentowanych – pamiątka z czasów współpracy z Milesem Davisem ewoluująca z wariacji na temat So What. Ma nawet polski wątek historii w postaci wersji zespołu Miłość. Nad kolejnym utworem, najdłuższym w zestawie Slow Blues, zupełnie bym się nie rozwodził, podobnie jak ciekawie opisujący tę płytę w „Gazecie Wyborczej” Adam Domagała uważam ten utwór za mniej potrzebny. Właściwie nawet najmniej potrzebny w zestawie. Chyba że oceniamy wartość historyczną, relacje Coltrane’a zarówno z bluesem, jak i jazzem modalnym. I jedyny do – być może – raczej beznamiętnego przeskipowania. Mocno swingujący One Up, One Down (była już w dyskografii Coltrane’a kompozycja One Down, One Up) jest czymś pomiędzy Impressions a tymi dwoma utworami bez tytułu. Tu z kolei błyszczy solo McCoy Tynera. Lider musiał mieć jakieś plany w związku z tym utworem, skoro nagrał je w co najmniej sześciu wersjach („take 6” mamy na drugiej płycie zestawu deluxe). Ale czy nie należało aby podpisać tej płyty nazwą zespołu, a nie tylko nazwiskiem Coltrane’a?
Mamy więc jedną z najlepszych grup jazzowych w historii i bohatera tego gatunku w znakomitej formie w nagraniach, po części zupełnie nieznanego repertuaru, z ulubionego przez nich studia Rudy’ego Van Geldera – to wszystko wystarczy, żeby się płytą zainteresować. I czyni z niej album bezwzględnie ważny. Na tle genialnych nagrań Coltrane’a zrealizowanych wcześniej i później Both Directions at Once jest moim zdaniem już po prostu bardzo dobre. A w myśli spinającej całość jest oczywiście i duch tego okresu pracy Coltrane’a, i pewien spryt w patrzeniu na sprzedaż własnych nagrań, i jednak trochę artystycznego zeza. Nie zmienia to faktu, że od 3-4 kompozycji nie mogę się od 24 godzin odkleić, słuchając ich z wielką radością i jeszcze większą ulgą, że nigdy nie będę musiał się mierzyć jako instrumentalista z żadnym z członków kwartetu.
JOHN COLTRANE Both Directions at Once: The Lost Album, Impulse!/Verve 2018, 8-9/10
Komentarze
Gwiazdka 29.06! Do końca bałem się, że to jednak będą „ścinki czy też inne wycinki”. Może brakuje ostatecznego szlifu, ale spokojnie można uznać, że to nowa płyta Mistrza. Kamasi i Synowie Kemeta mają mocną konkurencję.
„Both direction at once” (impulse/Universal) nagrany w ciagu jednego dnia w 1963 roku. Saksofonista John Coltrane zawsze znajdowal sie w fazie przejsciowej. Ravi Coltrane, syn i takze saksofonista tak mowil o swym ojcu. I chyba ten zapomniany album najlepiej swiadczy o tym – przejscie od wczesnego Coltrane´a do nastepnej fazy.
W 1963 roku pozostawil za sobe prawie uparte poszukiwania harmonicznych mozliwosci, ktore mialy korzenie w bebopie. Droga prowadzila przez szybkie” biegi nut szesnastek”, ktore pozniej krytyk muz. Ira Gitler nazwal „sheets of sound”. Dalej
John Coltrane znalazl sposob na rozwiniecie i zroznicowanie motywow muzycznych, ktore wystepowaly rownolegle u Milesa Davisa, ktore odnosimy do jazzu modalnego.
Najlepszy przyklad to „Impressions” – jak pisze Pan Gospodarz – umieszczany na innych albumach w 1963. Nie ma na piano McCoy Tynera i jest krotszy. Jest studyjny, jedyny „One up, one down”, pierwsza znana (jakze rozna) „Nature boy” a takze wydany wczesniej cover „Villa”.
Nie jestem pewien co do „Slow Bluesa”( ?) ale dwie nastepne kompozycje „Untitled oroiginal 11383” i odpowiednio „11386” to definitywnie swiatowie premiery. Pierwsza
na saksofonie sopranowym i solo smyczkowe basisty Jimmy Garrisona a druga to prawdziwa p e r l a pastoralna, ktora zrazu powraca do wlasnego motywu i jakby
przepowiada nowa faze – za dwa lata John Coltrane nagra ikoniczna „A love supreme” u Boba Thiele.
Lubie: „Untitled original 11386”
Minie jeszcze trochę czasu, by po pierwszych ekscytacjach bardziej to wydawnictwo przeanalizować. Świetnie się – tak odrobinę – z tą materią rozprawił komentujący powyżej ozzy. Wydaje mi się, że warto pozostawić tutaj takiego linka i nikt nie będzie miał chyba o to pretensji: https://www.theguardian.com/music/2018/jun/08/lost-1963-john-coltrane-album-discovered
Natomiast mnie nurtuje – i tutaj mam takie oto pytanie – dlaczego taka, a nie inna ocena (8-9/10). Moim zdaniem zaniżona. Przecież tu w kilku taktach dzieje się tyle, co na kilkunastu albumach w całości innych wykonawców, nawet jazzowych. „(…)i jeszcze większą ulgą, że nigdy nie będę musiał się mierzyć jako instrumentalista z żadnym z członków kwartetu”. Nie wiem czy trzeba się z kimkolwiek mierzyć, czasem kilka minut w obecności naprawdę wielkiego muzyka może dać więcej inspiracji niż lata spędzone z muzykami po prostu dobrymi.