Prorok we własnym kraju

Niezłe, ale trochę smutne święta polskiej sceny alternatywnej szykują nam się w tym roku. Znów odświeżony i bardziej punkowy Jarocin. Scena alternatywna w Opolu. Na Life Festival Oświęcim wieczór Punk Alive z plejadą postaci z historii tego nurtu. Wszystkie będą miały ze sobą coś wspólnego: zabraknie na nich Roberta Brylewskiego. A jeśli mówimy o scenie alternatywnej i początkach punka w Polsce, jest to zasadniczo cecha dyskwalifikująca. Teraz już nawet nie mogą go zaprosić. Od wczoraj Brylewski nie żyje. W wieku 57 lat, bez wielkiego komercyjnego sukcesu na koncie, wśród umiarkowanej sławy i gigantycznego szacunku, zmarł człowiek, który był kreatywną energią polskiej sceny od końca lat 70. do lat 90. A później już głównie – jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi – bardziej jej sumieniem.

Tak naprawdę powinienem użyć porównania, które pojawiło się na pewno podczas jednej z długich rozmów, jakie prowadziłem z reżyserem Polskiego gówna, czyli filmu poświęconego w dużej mierze Brylewskiemu, Grzegorzem Jankowskim. Być może w książce Rafała Księżyka znaleźliśmy ją nawet wcześniej – w kontekście Wojen gwiezdnych Kryzysu brzmiała jak dość oczywista. Powinienem mianowicie napisać, że Brylu był trochę jak Mistrz Yoda – raz za razem sypał nieco tajemniczymi mądrościami, które być może stymulowała jego nieskrywana słabość do używek w kolorze zielonym, a na pewno niezależność myślenia. A one z kolei stymulowały do działania innych. Może najprościej będzie napisać, że wydawał się mądrym człowiekiem. I pewnie nie bez powodu współpracujący z nim artyści pisali w jego towarzystwie najlepsze teksty – wspólnie z nim choćby Tomasz Budzyński i Tomasz Lipiński pisali najlepsze piosenki w swoim dorobku.

O korzeniach polskiego punka Brylewski mówił szczerze: że zaczęły się od postawy, mody, zniechęcenia tym, co się grało i fascynacją punkiem za granicą. Ale musiało trafić na kogoś, kto byłby dobrym katalizatorem energii, a on był pod tym względem wyjątkowy. I w Kryzysie, zespołem przez lata znanym bardziej jako legenda, z eksportowym, po latach wznowionym w Polsce albumem na koncie, ze wspomnianymi wyżej Wojnami gwiezdnymi i zaskakująco aktualną Telewizją (za to bez genialnej Ambicji i kilku innych piosenek), i w Brygadzie Kryzys, nagrywającej swój słynny czarny album, z jednym z definiujących polską scenę lat 80. nagraniem Centrala, za sprawą jakiegoś cudu. W stanie wojennym, w świeżo otwartym studiu Tonpressu. Później w Izraelu, ważnym zespole sygnalizującym nową falę polskiego reggae, no i w Armii, pokazującej dla estetyki punka, a właściwie już hardcore punka, nowy horyzont. Istotne były też te słabiej pamiętane – eskapada elektroniczno-rapowa w duecie Max i Kelner, których płyty Tehno Terror słucha się ćwierć wieku później z mieszanymi uczuciami, ale i tu Brylewski znów odkrywał dla polskiej muzyki nowe terytoria. I tu nie obyło się bez momentów aktualnych do dziś (Z szablą na czołgi i orłem w koronie / Chcemy świat dogonić, chcemy świat dogonić). A później w formacjach Falarek Band czy jednej z najnowszych – 52UM. Po drodze działał pod wskrzeszanymi starymi szyldami.

Brylewski w muzyce szukał nowych wrażeń i doświadczeń. Kiedy dawne środowisko punkowe spacyfikowały telewizja, polityka, religia i sukcesy komercyjne, związał się na dłużej z muzykami yassowymi, wyczuwając, gdzie przesunął się środek ciężkości w dziedzinie innowacji. Stąd współpraca z Mikołajem Trzaską i Marcinem Świetlickim w The Users oraz wieloletnia przyjaźń z Tymonem Tymańskim – warto przypomnieć, że Brylewski pojawia się na ścieżce dźwiękowej Wesela Smarzowskiego. A za sprawą Tymona (jako scenarzysty) był jednym z najjaśniejszych punktów wspomnianego już Polskiego gówna, groteskowego musicalu o rodzimym show biznesie, w którego fragmentach wydawał się momentami nie tyle grać, co po prostu być sobą.

Po przełomie roku 1989 mówili mu podobno, żeby lepiej założył jakąś hurtownię rajstop, to zarobi pieniądze (tak opowiadał w książce Punk Rock Later), a on założył studio nagraniowe Złota Skała i nagrywał młode kapele. Wcześniej był inicjatorem ważnego festiwalu Róbreggae. Pomagał młodszym muzykom tak jak starsi, i to bez względu na barwy gatunkowe – o czym uczciwie wspominał wielokrotnie, przypominając historię Kryzysu – pomagali jemu. Nie był wybitnym gitarzystą, a tym bardziej wokalistą, ale miał szanse na większą karierę – być może nawet zagraniczną, choćby z Brygadą Kryzys, bo w czasie stanu wojennego zainteresowanie polskim punkiem zagranicą było wyjątkowe, no ale wyjazdy i nagrania utrudniały realia PRL-u. Został więc prorokiem we własnym kraju. Ale takim prorokiem spod znaku pięknej, choć gorzkiej konieczności, jak w piosence Brygady: I tak tu już nie ma nic / Do stracenia.

Odszedł za wcześnie, zostawił po sobie dużo szyldów, impulsów kreatywnych, przedsięwzięć rozpoczętych, ale też mnóstwo niedopowiedzeń. W wywiadzie rzece Rafała Księżyka Kryzys w Babilonie Brylewski mówi tak: Moim kolejnym życiowym mottem stały się słowa Marleya: „Half of the story will never been told”. Teraz tę drugą część historii będą dopowiadać na różne sposoby dziennikarze, wydawcy, ale i inni artyści, choćby na tych nadchodzących letnich festiwalach. Sam bym na ich miejscu zmienił program występu. Nie mam zresztą nic przeciwko muzycznym hołdom dla Roberta Brylewskiego. Niech przynajmniej teraz, trochę jak piłkarz schodzący z boiska przed czasem, zbierze za wszystko oklaski. Dobrze by jednak było, gdyby nikt nie uprawiał przy tej okazji polityki, nie nabijał sobie popularności i nie zarabiał pieniędzy. A pod nieobecność samego bohatera nie będzie z tym łatwo.