Doroczne liczenie Alamed
Hasło Alameda dopiero w dopełniaczu liczby mnogiej brzmi jak jakieś lekarstwo. Działające na poziomie elementarnym (Ala-med) i kojarzące się z parafarmaceutykami (À la med), ale jednak na pewno całkiem mocne. Być może nawet coraz mocniejsze, w miarę jak zwiększa się odporność organizmu na substancję aktywną. Najpewniej alamedynę, alamedon lub coś w tym rodzaju, producentem musi być całe to Milieu L’Acéphale, jak nic szwajcarski koncern chemiczny, choć powtarzają się dwa nazwiska polskie, sygnalizujące raczej medycynę naturalną: Zieliński i Ziołek. Mamy na rynku Alamed/Alamedę w kilku wariantach, najprawdopodobniej zależnych od stężenia substancji aktywnej. Znana już od kilku lat Alameda 3, nieco nowsza i ciesząca się dużym zainteresowaniem Alameda 5, ostatnio także lżejsza wersja podstawowa opisywana na angielskim rynku jako primitive, Alameda 2, dopuszczona do sprzedaży jako specyfik o działaniu profilaktycznym, zalecany dla dzieci i młodzieży. W tym roku producent rzuca na rynek Alamedę 5 w mniejszym opakowaniu (cztery tabletki, bez recepty), a przede wszystkim Alamedę 4, czyli być może nowy produkt flagowy serii, w którym do znanych już składników Alamedy 3 dołączono dodatkowy czynnik. Ale po kolei.
Jeśli przyjmiemy, że Czarna woda Alamedy 4 to jednak po prostu płyta z muzyką, będzie to dla mnie aktualnie najmocniejsza z dotychczasowych Alamed. Niby trudno dorównać psychodelicznemu, postapokaliptycznemu, a przy tym pełnemu odniesień kulturowych Duchowi tornada Alamedy 5, ale czteroosobowy skład, poza Ziołkiem i Zielińskim obejmujący Tomasza Popowskiego i Krzysztofa Kaliskiego, radzi sobie doskonale, tworząc muzykę bardziej wprost, bez uników uderzającą fizyczną energią rocka, korzystającą obficie z wpływów metalu i innych ekstremalnych gatunków, atakującą skokami dynamiki i zmianami tempa. To właśnie Kaliski jest tu dodatkowym czynnikiem – zastąpił na stanowisku grającego w tym składzie początkowo Raphaela Rogińskiego i decyduje o tym, że A4 to bardziej A3+ niż A5- (Alameda w kwintecie ma jednak zupełnie inny charakter brzmieniowy, w dużej mierze związany z pracą sekcji, w A4 bardziej rockowej).
Za czarną okładką, takąż wodą w tytule i czarnymi myślami rodem z Unicestwienia VanderMeera (w Polsce za sprawą filmu bardziej znanego jako Anihilacja), na tle nagrań terenowych (gościnnie: Rafał Kołacki i Mirt) kryje się jakaś paradoksalnie optymistyczna myśl, choć czarna jak ta woda z wiersza Romana Sadowskiego. No bo nawet jeśli śmierć i zniszczenie, to – jak w tekście Colfax – zarazem wyrównanie szans. Albo nowa wegetacja (Txtan), nowe życie. Opowieści najpełniej rozwinięte zostaną pod koniec, w dwóch potężnych formach, Air Hitam i Qustar. Ta pierwsza przynosi jeden z najładniejszych momentów w całej historii Alamedy, z wejściem kongów i (chyba) bouzouki w czwartej minucie, lekkim przełamaniem i minutowym fragmentem polirytmii, która w swoim połączeniu wątków rockowych i tradycyjnych przynosi (jeśli wrócimy na chwilę do świata farmacji) alamedon w czystej postaci. Zresztą całe Air Hitam, nagrane z dodatkowym udziałem Jaśminy Polak i Łukasza Jędrzejczaka, układa się w serię jakichś fantastycznych przeobrażeń i oddaje charakter płyty, przesyconej mistycznym klimatem nawiązującym jeszcze do Starej Rzeki. Qustar, wsparty fragmentami filmu Dead Birds Roberta Gardnera i fragmentami starej kompozycji Alamedy 3, zaczyna się od trzęsienia ziemi, a później stopniowo buduje napięcie, pogrążając z kolei w bodaj najbardziej noise’owej jak dotąd partii w historii formacji i w magiczny sposób utrzymując równowagę pomiędzy gitarami, sekcją rytmiczną i świetnymi, o ileż pewniejszymi niż kiedyś, partiami wokalnymi Jakuba Ziołka.
Nie wiem, czy ten ostatni zrealizował rzucony niegdyś półżart postulat o zakupie lepszego mikrofonu wokalowego, za to na pewno zabrał swój skład do świetnego studia, sprawdzonego przy okazji nagrań z Wacławem Zimplem (Tonn Studio w Łodzi, masteringiem zajął się Marcin Bociński). Dzięki temu Czarna woda dorasta brzmieniowo do całej kapitalnej – ale i ambitnej – koncepcji. To najlepiej brzmiąca z dotychczasowych płyt Alamedy i stanowczo nie bawiłbym się przy tej okazji w jakieś empetrójki czy inne formaty stratne. A miałem okazję porównać w domowych warunkach jedno z drugim.
Nie da się oczywiście nie zestawić ze sobą obu wersji Alamedy, które w odstępie kilku tygodni weszły do sprzedaży. Ta druga to 18-minutowa epka znanej już formacji Alameda 5. Nie tyle zapowiadała Czarną wodę, co raczej to, co będzie dalej – bo CDTE, prowadzące nas od razu w świat pulsacji elektroakustycznej, frippowskich pętli gitarowych, gęstej elektroniczno-rockowej zupy (nie tak znowu daleko od formacji Heldon, z której liderem ostatnio koncertowali Ziołek i Rafał Iwański), nie zawiera bynajmniej dodatku do Ducha tornada sprzed równo trzech lat. To zwiastun kolejnej, przyszłej płyty Alamedy jako kwintetu – z Jędrzejczakiem, Iwańskim i Jackiem Buhlem. Zapowiedź, po której wiele można sobie obiecywać – szczególnie biorąc pod uwagę utwór Birds of Passage. Ten wydaje się w jakiś sposób przetwarzać doświadczenia Kuby Ziołka ze współpracy z Zimplem, tyle że tutaj podane w ekstatycznym, krzykliwym, industrialnym sosie.
Nowa receptura Alamedy 5 w małej dawce pozostawia więc po sobie dobre wrażenie (choć miałem okazję zapoznać się jedynie z samplerem, nie wiem, czy jest dostępna ostateczna wersja pudełkowa). Za to skutki uboczne, jakie pozostawia Alameda 4, mogą być odczuwalne do końca roku. Rzecz może mieć własności uzależniające, a przy okazji grudniowej całorocznej kontroli organizmu warto sprawdzić, czy zawartość alamedyny we krwi nie zdominuje czasem innych przyswojonych w tym czasie substancji. Są bowiem duże szanse, że przez najbliższe miesiące nie znajdziecie na krajowym, jak i zagranicznym rynku niczego mocniejszego.
Dziś możliwe jest osobiste spotkanie z grupą twórców formuły Alamedy 4 na specjalnej prezentacji premierowej w warszawskim klubie Pogłos. Na miejscu można się zaopatrzyć w próbki produktu, opakowane w gustowne, czarne pudełka zaprojektowane przez Daniela Szweda (BNNT) na podstawie fotografii Pawła Kuligowskiego. W środku opakowanie zawiera ulotkę*, z którą – to chyba oczywiste – należy dokładnie się zapoznać.
ALAMEDA 5 CDTE, Milieu L’Acéphale/Instant Classic 2018, 7-8/10
ALAMEDA 4 Czarna woda, Milieu L’Acéphale/Instant Classic 2018, 9/10
*W jednej z pierwotnych wersji produktu twórcy próbowali – jak pamiętamy – cały opis zaleceń do stosowania i reakcji niepożądanych zmieścić w nazwie produktu. O ile wiadomo autorowi wpisu, ta wersja produktu została jednak wycofana ze sprzedaży.
Komentarze
Kilka zdań odnośnie Pańskiego komentarza „Nieznośny ciężar sukcesu” w POLITYCE:
W czasie głównych festiwali filmowych wychodzi codzienne wydanie SCREEN INTERNATIONAL zatytułowane SCREEN DAILY, gdzie grono krytyków z całego świata na bieżąco ocenia filmy pokazywane w konkursie.
ZIMNA WOJNA dostała od tych krytyków od jednej jednej gwiazdki (kiepski), poprzez dwie dwie gwiazdki (przeciętny) i cztery trzy gwiazdki (dobry) do trzech czterech gwiazdek (doskonały).
Opinie były więc bardzo rozbieżne ale przeważały pozytywne.
Trzeba jednak uczciwie stwierdzić, że byli krytycy, którzy uważali film Pawlikowskiego za przeciętny a nawet za słaby (Katja Nicodemus z doskonałego niemieckiego tygodnika DIE ZEIT, Michel Ciment z francuskiego miesięcznika branżowego „Positif” oraz Julien Gester i Didier Péron z francuskiego dziennika „Libération”).
Weźmy natomiast południowokoreański film BURNING. Ośmiu na dziesięciu krytyków przyznało temu filmowi najwyższą ocenę czterech gwiazdek (doskonały) a pozostałych dwóch oceniających dało mu trzy gwiazdki (dobry). Łączna ocena: 3.9 – to rekord w historii SCREEN DAILY. Film jednak nie dostał żadnej oficjalnej nagrody. Otrzymał natomiast nagrodę Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI za najlepszy film pokazywany w konkursie.
Druga w kolejności najwyższa ocena dziennikarzy publikowana w SCREEN DAILY należała do oficjalnego zwycięzcy konkursu w Cannes, filmu japońskiego SHOPLIFTERS w reżyserii Hirokazu Kore-ed’a.
Trzecia w kolejności najwyższa ocena dziesięciu krytyków filmowych przypadła Jean-Luc Godard’owi za film THE IMAGE BOOK. Jak pamiętamy film ten otrzymał specjalną Złotą Palmę.
Dodam na koniec, że nagrodzony drugą nagrodą w Berlinie film TWARZ Szumowskiej krytycy ze SCREEN DAILY ocenili bardzo przeciętnie.
Żeby nie było nieporozumień: Pawlikowskiego jako reżysera cenię bardzo wysoko, znacznie wyżej niż – moim zdaniem – mocno przereklamowane panie Holland i Szumowską. Doceniając jego (i nasz) ogromny sukces trzeba jednak pamiętać, że w tegorocznym festiwalu w Cannes pokazano kilka filmów – sądząc choćby z recenzji oraz ocen w SCREEN DAILY – lepszych lub co najmniej nie gorszych od ZIMNEJ WOJNY. Niektóre z nich – jak choćby wspomniane wcześniej BURNING czy THE WILD PEAR TREE mojego ukochanego Nuri Bilge Ceylana – nie dostały żadnej nagrody…
@grzerysz –> Dziękuję, to bardzo ciekawe uwagi, ale rozumiem, że raczej jako wątek poboczny – dla mnie interesujący był sposób przyjęcia rzadkiej miary polskich sukcesów, a nie samego filmu, którego komentujące ministerstwa czy publicyści polityczni nie widzieli.
W Lizbonie jedna ze stacji metra nazywa się Alameda. Aleja.
Zgadza się. Mam nawet w planach zwiedzanie tej Alamedy w najbliższym czasie 🙂
Alameda to także nazwa miasteczka (leżącego m.in. na wysepce Alameda) w pobliżu San Francisco.
Miasteczko jak miasteczko ale San Francisco jest zawsze warte odwiedzin…
To proszę posłuchać jak ładnie i melodyjnie zapowiadana jest ta stacja (przez panią n.b) 🙂
Swoją drogą, byłam święcie przekonana, że zespół zainspirował się właśnie tym miejscem.