Leśne dicho?

W chwilach, gdy nawet ludzie odpowiedzialni za wycinkę drzew w Puszczy Białowieskiej sami szukają winnych wyginięcia gatunków i siedlisk, łatwiej sobie uświadomić, że las jest dla nas szczególnie ważny. Nawet jeśli z okazywaniem tego często jesteśmy w lesie, a nauka idzie w las – porozumiewamy się w końcu leśnymi skojarzeniami (przypomina to choćby spektakl Pod sennym szerszeniem w Klubie Komediowym – warto, także dla muzyki). Przynajmniej w muzyce jakiś rodzaj niepisanego porozumienia słychać. W opozycji do anglosaskich nurtów urban music nam rośnie cały potężny nurt „ruralny”, łączący inspirację klubową muzyką elektroniczną i pejzażem wiejskim albo przynajmniej atmosferą natury – ostatnio objawiał się choćby w nagraniach Mchów i Porostów, coś z tego było u Radosława Kurzei, a w tym roku mamy już przynajmniej jeden wyjątkowy przykład. Przynajmniej jeden, ale podam trzy.

Po pierwsze, mamy wydane w lutym popisowe wydawnictwo Janusza Jurgi Duchy Rogowca. Trochę głębokiego, rytualnego house’u, trochę odgłosów lasu i wprowadzający w klimat całości wiersz, który sielankę leśnego krajobrazu łączy z grozą i szaleństwem. Może to jeszcze nie eko-horror, jak Pod sennym szerszeniem, ale na pewno coś z klasycznych opowieści niesamowitych. Bo i bez wiersza wypełzałoby z tego elektronicznego nagrania jakieś leśne licho, a całość przypominałaby, że jednak nie na darmo – od bojów o wolność po klimaty fantasy, z Wiedźminem i leszymi włącznie – tutejsi bohaterowie zawsze biegają po lesie. Krótka, półgodzinna płyta Jurgi, znanego z formacji Vysoké Čelo, zaskoczyła mnie dojrzałą umiejętnością znalezienia sobie niszy ekologicznej w tym leśnym krajobrazie. Bo nie chcę już dalej snuć analogii, że w Polsce Jurga to jak w Kolonii Voigt, chociaż skojarzenia z muzyką GAS potwierdził sam twórca Duchów Rogowca (mówi o tym w bardzo ciekawym wywiadzie udzielonym Emilii Stachowskiej), a skojarzenie Janusza i Macieja Jurgów (ten drugi współtworzył Vysoké Čelo i jest autorem okładki Duchów…) z Wolfgangiem i Reinhardem Voigtami nasuwa się automatycznie. Muszę jednak zauważyć, że nawet jeśli polski muzyk przesunął się z kolońskich rejonów nieznacznie, to z pewnością w głąb lasu, bo jego muzyka przywodzi więcej ponadnaturalnych, dziwnych skojarzeń i brzmień osnutych gęstą mgłą. A nasze lasy są, jak wiadomo, głębsze niż ich lasy.

JANUSZ JURGA Duchy Rogowca, Opus Elefantum Collective 2018, 7-8/10

Epka Still Life Michała Wolskiego to płyta z drzewem – w przekroju – na okładce. Ledwie w poniedziałek pisałem o jednym utworze Wolskiego nagranym w duecie Mech, ale to wydawnictwo prezentuje tego świetnego producenta od zupełnie innej strony – tej, z którą jest kojarzony szerzej. To niższe tempo niż na Doubts II, ale wyższe niż u Jurgi – sfera klasyfikowana jako techno. Tyle że choć skojarzenia z berlińską sceną są na pewno mocne i z pewnością słusznie recenzujący tę epkę Paweł Gzyl wychwytuje w Still Life specyficzną betonową nutę i twardy bit, to – słuchając tych trzech utworów i jednego remiksu Gathaspara – nie mogłem się oprzeć wizji betonowej przestrzeni zaatakowanej przez naturę. W nagraniu tytułowym mamy hi-haty jak ruch w ściółce leśnej, syntezatory jak dalekie odgłosy zwierzyny odbijające się echem. Stopa jak odgłosy drwali… no, tu się w oczywisty sposób zapędziłem. A leśne odgłosy dzięciołów byłyby prędzej pierwowzorem trapów albo drill’n’bassu niż techno. Za to mój ulubiony utwór Marble Peak potwierdza, że przy pozornie minimalistycznym charakterze mnóstwo się tu dzieje w dźwiękach o skali mikro, na poziomie drżenia, szumu, nieustającego ruchu i zmiany – ta martwa natura z tytułu okazuje się pod tym względem zaskakująco żywotna.

MICHAL WOLSKI Still Life
, International Day Off 2018, 7/10

Podobnych rejonów – przyznaję – spodziewałem się po płycie Wir firmowanej przez Jerzego Przeździeckiego i Andrzeja Karałowa, ale to raczej materiał do wyciszenia po leśnym rave’ie. Nagrywana za jednym podejściem swobodna improwizacja na fortepian i syntezatory: system Eurorack oraz spotykany ostatnio częściej Buchla Music Easel. O organicznym charakterze tego ostatniego już się rozpisywałem, Przeździecki stara się wyeksponować bardzo szeroką gamę możliwości tego narzędzia jako charakterystycznego, a zarazem elastycznego instrumentu koncertowego. Krajobrazy, które tutaj tworzy, raczej naturalnie łączą się niż kontrastują z przetworzonym przez efekty pogłosowe fortepianem. Zaczyna się od linii przypominających pianistykę znanego w Polsce i lubianego Lubmyra Melnyka. Tyle że tu – poza tymi technikami zasypującymi słuchacza dźwiękami – mamy i bardziej romantyczny gest, a paleta inspiracji szybko się poszerza. Karałow to wszechstronny pianista, a obaj instrumentaliści zaczynają się brzmieniowo zbliżać i nawet wymieniać rolami, gdy pojawia się więcej zabiegów przetwarzających dźwięki, a fortepian ustępuje miejsca syntezatorowi DSI Prophet 6, nowej wersji dawnego polifonicznego klasyka. Mamy więc ładne i niewymuszone, pełne wyobraźni outsiderskie granie spomiędzy gatunków, wyraźnie jednak przechodzące od brzmień inspirowanych naturą do coraz bardziej abstrakcyjnych (stąd ten tytuł całości?) – po zamykającym całość utworze Lost Oberek można już z powrotem przejść do słuchania leśnej elektroniki Janusza Jurgi.

Wydawca albumu Wir, Requiem Records, właśnie zdobył Fryderyka za album organisty Dariusza Przybylskiego. Warto pogratulować wyczynu niezależnej firmie o profilu undergroundowym, która wcisnęła się w sferę zajmowaną przez wydawców specjalizujących się w muzyce poważnej. Dużo trudniej będzie jednak sklasyfikować album Wir w przyszłym roku.

JERZY PRZEŹDZIECKI / ANDRZEJ KARAŁOW Wir, Requiem 2018, 7/10