To nie jest wpis, którego szukacie
Ale to jest ten wpis, który znaleźliście i może choć trochę zmienić wasze spojrzenie na rzeczywistość. Gdybym napisał z miejsca, że to przegląd płyt „jazzowych” – używając jednego z najbardziej niechodliwych terminów muzycznych (strach przed jazzem to zjawisko potwierdzone badaniami) – część czytelników uciekłaby z krzykiem większym niż gdyby białasy goniły. Ale co ja mogę poradzić – chcę zaoferować to, co w ostatnich dniach wydawało mi się najbardziej fascynujące, ale muszę to zrobić tak, żeby nie odstraszyć. Dlatego rych wszystkich, którzy zwykle wpisy mające cokolwiek wspólnego z jazzem omijają szerokim łukiem, proszę więc, żeby udawali, że to nie był wpis, którego szukali i kliknęli tylko przypadkiem, kątem oka widząc gdzieś w sieci zdjęcie bramki strzelanej z przewrotki albo atrakcyjnej dziewczyny.
Mary Halvorson nie umieściła na okładce płyty swojego zdjęcia – choć jest w jej twarzy coś niezwykle oryginalnego i przyciągającego, co testowała niedawna okładka „The Wire” – ale proponuje rzecz i totalnie autorską, i bardzo atrakcyjną. Bardziej atrakcyjną niż moje pierwsze spotkanie z tą gitarzystką przed sześcioma laty, gdy wystąpiła na Warsaw Summer Jazz Days. Wtedy miałem wrażenie, że od sceny bije strasznym chłodem – pewnie dlatego, że ten typ gitarowego grania skojarzył mi się z jakimiś niekończącymi się ćwiczeniami interwałowymi. Dlatego tym większe wrażenie robi na mnie Code Girl: długi zestaw piosenek, a właściwie swobodnych utworów wokalno-instrumentalnych opartych na poetyckich tekstach Halvorson i granych przez zebrany przez liderkę zespół – z fantastycznie zmieniającym ją albo uzupełniającym na prowadzeniu Ambrose’em Akinmusire’em oraz sekcją Formanek/Fujiwara z tyłu. Tak, pominąłem jedną osobę – bo to nie Halvorson śpiewa swoje teksty, tylko Amirtha Kidambi, świetna nowojorska wokalistka o niebywałym stylu wymykającym się jakiejkolwiek klasyfikacji – ani przez pryzmat klasycznej, ani jazzowej wokalistyki. Pochodząca z hinduskiej rodziny muzykolożka i improwizatorka, wychowująca się w Kalifornii na muzycznej diecie z rapu i Bacha, a później zafascynowana awangardą, pokazuje, że takie muzyczne multikulti może zaowocować nie jakąś suchą zglobalizowaną mieszanką, tylko jakimś kompletnie bezprzymiotnikowym śpiewaniem z jasnym wzywaniem: love or hate. Jeszcze przed wysłuchaniem płyty miałem okazję czytać tekst Phila Freemana, który w „The Wire” w dość zaskakujący sposób porównywał Kidambi z Morrisseyem. I po przesłuchaniu muszę stwierdzić, że jest w tym coś zaskakująco trafnego.
O ile w wokalach mamy pewną stałą, Halvorson nieustannie zmienia sposób gry. Od miękkiego, akordowego akompaniamentu, po dysonansowe figury i partie, w których przetwarza przez efekty brzmienie swojej potężnej, elektroakustycznej gitary marki Guild jak gdyby była raczej Nelsem Cline’em i grała na czysto elektrycznym instrumencie. Są tu momenty, gdy w stronę takiej mocniejszej konwencji zabiera cały zespół – jak w In the Second Before – są też takie, gdzie (jak w Accurate Hit) ekspresyjnie akompaniuje wokalistce sama, dając odpocząć zespołowi. Są również takie – choćby Off the Record, Pretty Mountain (Akinmusire!) czy nieprawdopodobnie poruszający Deepest Similar – gdy wspominałem swoje ulubione jazzowe piosenki Steve’a Lacy’ego, bo choć stylistycznie daleko, to wolność i klasa podobne.
Code Girl na jednym poziomie jest prościutka: nie znosi uprzedzeń, więc jeśli nie chcecie tego słuchać, będzie to nie do zaakceptowania, choć w gruncie rzeczy nie jest nawet złą muzyką tła – o ile oswoimy się z myślą, że coś nam się będzie co i rusz z tego tła wybijać. Tytuł wymyślił, a właściwie zakodował – podpowiadając od razu, że ten „dziewczęcy kod” składać się powinien z wykorzystanych na okładce piątek – Anthony Braxton przy okazji spotkania gdzieś w trasie. Odkodowywanie samej muzyki zajmuje trochę czasu, ale jest bardzo przyjemnym zajęciem. Przypomniało mi niedawną facebookową dyskusję, a zarazem rozmowę w realu z jedną z polskich jazzowych wokalistek, no i te dywagacje o roli krytyka. Otóż dla artysty proces pracy nad płytą i kodowania wszystkich pomysłów i emocji to nierzadko kilka lat. Dla recenzenta proces odkodowywania to w najlepszym razie kilka dni. Tym się od siebie różnimy – i godzą nas dopiero takie płyty jak Code Girl, na tyle fascynujące, by ten proces odczytywania trwał i trwał, spychające gdzieś całą resztę wydawnictw. I w tym znaczeniu – być może – nasza rola, choćbyśmy nie nadążali za myślą autorów muzyki, cały czas ma sens.
MARY HALVORSON Code Girl, Firehouse 12 2018, 8-9/10
Duża jest siła piosenki. Przekonuje o tym także album Piotra Wyleżoła Human Things w serii Polish Jazz – niezła płyta, choć repertuarowo bardzo tradycyjna, świetna sekcja dęta, z Grzegorzem Nagórskim na eufonium (zaraz będzie jeszcze o dęciakach wagi ciężkiej!), ale wszystko ustawia jedyny w zestawie utwór instrumentalno-wokalny z Agą Zaryan i Grzegorzem Dowgiałłą, tytułowy Human Things. Piszę o tym zresztą w papierowej „Polityce” – piosenkę rzuconą na początek płyty po prostu trudno później przeskoczyć.
Obiecywałem chyba słowo o albumie Sons Of Kemet, czyli tej najbardziej „afro” z jazzowych grup prowadzonych przez saksofonistę Shabakę Hutchingsa, który jest na brytyjskiej scenie jednym z głównych rozgrywających. Tutaj przenosi nas w świat rytmiki afrokaraibskiej, form bardzo atrakcyjnych i czytelnych dla pozajazzowej publiczności, z silnie akcentowanymi melodiami w obłędzie nieustannego staccato i z okazjonalnymi wokalami (w tym Congo Natty w My Queen Is Mamie Phipss Clark), a do tego jeszcze z przekazem cokolwiek buntowniczym, antymonarchistycznym (Your Queen Is A Reptile), krytycznym wobec dzisiejszej wizji kraju. Każdy z utworów poświęcony jest za to jednej z ważnych dla zespołu czarnoskórych kobiet – afrykańskich bojowniczek o wolność, matek i babek.
Forsowne dialogi Hutchingsa z Pete’em Warehamem czy Nubyą Garcią, gościnnie zaproszonymi do dwóch utworów, robią wrażenie. Szczególnie duet z tą drugą kapitalnie rozwija temat. Ale cichym bohaterem tej płyty – choć w praktyce całkiem głośnym – jest tubista Theon Cross. Co ten facet wyczynia w tych synkopowanych, ale gęsto tkanych rytmach, wymaga moim zdaniem jakiegoś szczególnego rodzaju regeneracji i całkiem prawdopodobne, że ten człowiek ma więcej podwójnych organów niż przeciętny homo sapiens. Przeponę na przykład ma albo razy dwa, albo gdzieś z boku wszyli mu przycisk jakiegoś tremola przeponowego, bo frullato z paszczy, że tak się spróbuję raz fachowo wyrazić, ma opanowane jak gdyby to był flecik, a nie tuba. Jak fraszka, igraszka, zabawka blaszana. W każdym razie Cross (którego na tę okazję zguglowałem i znalazłem solowe nagrania) daje właściwy nerw tej opowieści o królowej, która za każdym razem (tytuł każdej kompozycji zaczyna się od My Queen Is…) okazuje się nie być dla autorów płyty TĄ królową. W każdym razie ostrzegam, że królowej brytyjskiej nie szanują tu bardziej niż na punkowych albumach z drugiej połowy XX wieku.
A tuba jest – co już słuchacze Hańby! dobrze wiedzą – przyszłością punka.
SONS OF KEMET Your Queen Is a Reptile, Impulse! 2018, 7-8/10