Fryderyki i nagroda krytyki
Muszę przyznać: odkleiłem się od rzeczywistości. Przynajmniej w sferze nagród branży muzycznej. Zobaczymy, jak będzie dziś w Krakowie (o 20.00 przyznają tam pierwsze w historii dziennikarskie Nagrody GaMa „Gazety Magnetofonowej”). Ale z Fryderykami jestem na bakier z całą pewnością. W swoim podsumowaniu roku 2017 wymieniłem tak dużo tytułów płyt, że aż wstyd się przyznać: 53. Wiecie ile spośród nich odnalazłem w opublikowanym wczoraj zestawie nominacji do Fryderyków? Dwie. Dlatego będę na pewno kibicował Hańbie! (kategoria Album roku – muzyka korzeni) i Paulinie Przybysz (Album roku – elektronika). Dodatkowo jeszcze zespołowi Młynarski-Masecki Jazz Band, dla którego jedyną szansą okazuje się kategoria Teledysk roku (sic! – dla kategorii jazzowych nawet z przedwojennym repertuarem są widać zbyt awangardowi) i Pianohooliganowi (Artysta roku w jazzie, choć akurat tym razem nagrał płytę raczej poważkową, a ja nawet w jazzie nie mogę głosować). A co do reszty, mam kilka spostrzeżeń.
1. Jeśli zdobywczynią największej liczby Fryderyków nie zostanie w tym roku Daria Zawiałow (nominacje w 4 kategoriach), ma na to szanse… Wojciech Młynarski. Bo jego piosenka Jeszcze w zielone gramy śpiewana przez Darię Zawiałow trafiła do kategorii Utwór roku. Jest to kuriozum, by piosenkę sprzed 33 lat (kompozycja Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza) nominować w tej kategorii, ale cóż – trzeba będzie oddać teraz głos na Młynarskiego, skoro to najlepsza piosenka w zestawie. Ponadto – w kategorii Album roku pop – nominowany jest cały zestaw piosenek Młynarskiego w wykonaniu Macieja Maleńczuka, o którym sam się wypowiadałem z szacunkiem. I nie jest bez szans na zwycięstwo. Szkoda tylko, że nie będzie bezpośredniego pojedynku Młynarski-Dylan, bo w kategorii Muzyka korzeni nominowane są songi Boba Dylana w wykonaniu Krzysztofa Krawczyka. Świat na to czekał, jeśli nie wiedzieliście.
Oczywiście, jest w tym wszystkim strona dobra (repertuar), ale te uwagi powyżej mają też trochę gorzki smak, bo 2017 to był bardzo dobry rok dla nowych utworów pisanych przez polskich artystów, czego w tych nominacjach nie widać za bardzo. Nie piszę tego, żeby sobie żarty stroić, bo nabijanie się z Fryderyków to rozrywka popularna i tania już od prawie ćwierć wieku (w tym roku 24. edycja!). A właściwie dokładnie od ćwierć wieku, bo zaczęła się jeszcze przed pierwszymi nagrodami – od krytyki projektu statuetki. To jak z tym hasłem z filmu Potwory i Spółka: Straszymy, bo się o was troszczymy. U mnie byłoby: Krytykuję, bo się wami przejmuję.
2. Kategoria Album roku – alternatywa po raz kolejny została przejęta przez desant wykonawców reprezentujących gatunki niepokorne, skrajne, trudne, awangardowe i niszowe. Chcecie listę? Bardzo proszę: Daria Zawiałow, LemON, Mikromusic, Mrozu i Voo Voo. I jest to, muszę powiedzieć, trafiony przypadek zbiorowego trollingu kategorii, choć zarazem trochę wstydliwa droga do ewentualnej wygranej. Warto dodać, że wykonawcy ci reprezentują tylko i wyłącznie duże koncerny, międzynarodowe lub giełdowe (Agora, Sony, Warner), co wrażenie alternatywności pogłębia do poziomu wcześniej niewidzianego. Gdybym był złośliwy, życzyłbym więc wymienionym artystom – skoro już się zdecydowali podążać tą trudną i wyboistą ścieżką – doszlusowania do poziomu sprzedaży Ziołka i BNNT, a nawet grania supportów przed Gazawatem.
3. Oczywiście skutek tej wędrówki ludów między kategoriami jest łatwy do przewidzenia: w kategoriach Rock i Pop jakby luźniej – i łatwiej przewidzieć werdykty. Tu walka powinna się rozegrać między powtórkowym Hey a głośnym z różnych powodów Doktorem Misio (w tej pierwszej kategorii) oraz między Kortezem a Natalią Przybysz, choć Maleńczuk nie bez szans (to w tej drugiej). Choć wydaje mi się, że podział na kategorie jest tak umowny, że powinniśmy raz jeszcze przemyśleć sprawę i darować sobie wszystkie te ceregiele. Jedna kategoria. Nagrody dla młodych, nowych, niezależnych, hiphopowych itd. z tego nie będzie. Choć kto widział listę zgłoszonych, ten wie, że mogło być gorzej.
4. Na koniec spróbuję moje żale lekko zobiektywizować, bo – jak już na wstępie ustaliliśmy – oderwałem się od rzeczywistości i dryfuję jak bohater Space Oddity. Ale przy obiektywizacji parę problemów mimo wszystko zostaje: polski zespół Trupa Trupa robi oto dość realną karierę na świecie, ma recenzje, gra trasy. Tu go nie ma. Polski duet Maniucha & Ksawery nagrywa taką płytę, jakiej dawno nie było w muzyce korzeni, na zagranicznych występach podobno publiczność w euforii. Tu ich nie ma. No i Nagrobków nie ma, ale ci to sobie poradzą – nagrają, jak znam życie, jakiś concept album o Fryderykach. I każda piosenka będzie szlagierem na miarę Utworu roku. Tylko muszą do tego dograć jakiś ciekawy albo kontrowersyjny teledysk, bo kategoria Teledysk roku to jest to miejsce, gdzie czasem (jak Młynarski-Masecki) można się dobić z muzyką trudniejszą do zaszufladkowania.
5. Jeśli zepsułem komuś przyjemność i odebrałem jakieś złudzenia, to przepraszam. W takim razie dojdę z tym odbieraniem do końca: Hip hop wygra Taco. Elektronikę Nykiel – chyba że jednak Paulina Przybysz, bo ta ostatnia sprytnie zatrudniła tylu producentów, że szanse na to, że zna ich ktoś w tej całej Akademii Fonograficznej, rosną. Niestety, maleją szanse na to, że ktokolwiek z wymienionych artystów będzie chciał mnie znać, gwałtownie maleją, więc na tym poprzestanę. Wręczenie nagród 24 kwietnia.
6. Coś miłego na koniec: w kategorii Fonograficzny debiut roku nominowany jest Jacek Królik, gitarzysta dość powszechnie znany, który pierwszą płytę solową wydał na swoje 50. urodziny. Można? Można. Mnie, jako 44-latka, ta wiadomość krzepi.
Komentarze
Z tym Krawczykiem to chyba nieporozumienie albo ktoś nie słuchał tej płyty w Zpavie. Przecież to wogóle nie są piosenki korzenne. Były dobre płyty bluesowe, był Żywiołak, a i samego Dylana mieliśmy w dużo lepszych wersjach na rynku. A z Królikiem też się nie zgodzę, bo Królik jest doskonale rozpoznawalny i kwalifikowanie go do debiutantów wystawia go na pośmiewisko – jest świetnie identyfikowany jako choćby członek iluś formacji, nagrał i zaaranżował ileś rzeczy. Tol tak jakby Jaggera nominować do debiutantów po płycie She’s the Boss.
Bartku, już tyle pracujesz w różnego rodzaju mediach głównego ścieku, ale wciąż albo naiwnie łudzisz się albo wydajesz się dziwnie zaskoczony oczywistymi tendencjami w promowaniu w tychże takiej a nie innej muzyki. Jak możesz się „być odklejony od rzeczywistości”, skoro ją tworzysz 🙂 ? Oczywiście z reguły starasz się tutaj promować coś ambitniejszego z tego muzycznego ekosystemu, jednak się umówmy, w ogólnym rozrachunku nie ma to żadnego znaczenia. Dopóki w mainstreamowych mediach promowana będzie sztuka spod znaku filmów typu „Botoks” lub „Kobiety Mafii”, dopóty „ambitny” pop i jego satelitarne odmiany w innych gatunkach muzycznych będą stanowić zasadniczy punkt odniesienia w kreowaniu wrażliwości muzycznej masowej publiczności. Przypomnę, że „masowość”, mój ulubiony Karol Marks określał ją mianem „proletariatu” (i wcale nie chodzi tu o majętność finansową, a raczej stan umysłu, którego cechą jest podatność na wszelkie sugestie i bodźce zewnętrzne) nigdy (poza systemami totalitarnymi) nie stanowiła wartości samej w sobie, szczególnie w sztuce…
Reasumując Bartku, czy nie lepiej pogodzić się z tym, w jakim się obracasz środowisku, i przestać się dziwić, jednocześnie akceptując „odklejenie od rzeczywistości” jako oczywisty efekt zajmowania się mniej lub bardziej ambitną muzyką popularną dla mas ludzkich?
Akurat Mikromusic (alternatywa) wydali płytę samodzielnie – przy wsparciu fanów.
Żeby trochę zapał zmniejszyć to trzeba dodać, że Jacek Królik zanim wydał swoją płytę to brał najpierw znaczący udział przy nagrywaniu ca. 150 (!) płyt. 🙂
To prawda, ale w zestawieniu Fryderyków figuruje już tylko jako Agora SA 🙂
@Rafał Kochan –> Współtworzę to, później podważam, a Ty to komentujesz. To jak pory roku, ja tam jestem z tym pogodzony 😉
Bartek Chaciński
8 marca o godz. 13:00 1155348
Niewątpliwie masz rację. Motyw daremności ma tu zastanawiające zbyt duże znaczenie. Należy coś z tym zrobić.
sprawa pokomplikuje nam się jednak, gdy usłyszymy, że przecież płyta (którą też niezmiennie w czasie i lubię i do której wracam czyli „noc w wielkim mieście”) też nie przynosi nam jakichś zupełnie nowych autorów i kompozytorów…
myślę też sobie, że w ogóle przeróżnym dziś nagrodom – muzycznym, czy np. festiwalom filmowym (tak bardzo wszak dziś ideologicznie sprofilowanym) nie zaszkodziłby jakiś czytelny odwrót od ”świątecznej przeceny dla… półgolasów” (b. świadomym i bystrym jest wszak twórca ten, który b. dokładnie wie, co publiczności swej ofiarowuje). tak by i nagrody te miały po prostu (co nie znaczy… „po łatwo”) swój rys, swój blask, a nie ryj… sumując – bardzo popieram „odklejanie się od każdej rzeczywistości”… pokracznej zwłaszcza, a i tej „raczej z pogranicza”… m