Poddany Amazona

Z racji wieku i uprawianego zawodu wypróbowałem dużą część znaczących stacjonarnych i internetowych sklepów płytowych. I najbardziej interesowało mnie ostatnio nie to, jak tanio mi sprzedadzą płytę, tylko to, jak szybko mogą mi ją dostarczyć. Chodzi o takie oto sytuacje: umiera ważny muzyk (w tym wypadku: Jóhann Jóhannsson), trzeba o nim opowiedzieć w radiu (w tym wypadku: jutro w Dwójce), ale powszechnie obowiązujące w takim momencie prawo mówi o tym, że nie mamy nigdy na półce wszystkich płyt, a już w szczególności nie ma tej jednej, bardzo ważnej do prezentacji (w tym wypadku: soundtracku do Arrival). Można teoretycznie grać po piracku, ale po pierwsze w radiu, które ma być ciągle czymś innym niż internet, to jakoś nie wypada, po drugie – dodatkowo słabe wydaje się okradanie zmarłego. W tej sytuacji można się rzucić do biegu po salonach, ale to nie ma większego sensu (przekonałem się przy okazji jakiejś poprzedniej śmierci, kiedy poszukiwana płyta widniała nawet w stanie magazynowym, ale nie było jej na półce) i zostaje zamawianie. A tu rynek płytowy ma podobny problem jak rynek prasowy.

Wiecie pewnie dobrze, dlaczego instytucja prenumeraty papierowych czasopism, która za granicą trzyma niektóre tytuły przy życiu, nie ma perspektyw w Polsce? Bo nikt nie jest w stanie za rozsądne pieniądze zagwarantować ludziom, że dostaną dany tytuł do skrzynki na listy w tym samym momencie, gdy dostanie go cała reszta do kiosków. A spóźnienie sprawia, że na końcu dostajemy dziennik o aktualności tygodnika i tygodnik o aktualności miesięcznika. No więc podobnie jest z płytami. Największa w kraju i znów prężnie rozwijająca się sieć na E. (niedawno przyznawała swoje doroczne nagrody, które przypadły w muzyce Kortezowi i Edowi Sheeranowi) potrafi mi zagwarantować dostarczenie płyty w ciągu 3-4 dni, i to w opcji odbioru osobistego w najbliższym salonie. A z innymi dużymi sklepami bywało jeszcze gorzej, bo z reguły nie prowadziły własnego magazynu, tylko musiały najpierw zamówić towar u dystrybutora. Dlatego – chyba że wy, Drodzy Czytelnicy, doradzicie jakąś alternatywną metodę – będę korzystał na razie ze sprawdzonych usług Amazona.

Firma ta nie ma w Polsce dobrej prasy, a ja nie świadczę dla niej – z góry odpowiadam – żadnych promocyjnych usług. Pewnie najchętniej nie kupowałbym w niej wcale, biorąc pod uwagę krytykowaną politykę zatrudniania i to, że obok Apple’a, Facebooka i Google’a należy do czołówki nowych firm technologicznych, które starają się nas od siebie uzależnić i bardzo twardo zmonopolizować swój sektor usług. Ale zapewnia mi spokojny sen: wczoraj odebrałem zamówione w niedzielę (i wysłane przedwczoraj) na brytyjskim Amazonie płyty, po czym dziś rano dostałem mail z przeprosinami, że mogą być opóźnienia, że proszą o wybaczenie itd. Wysłany zapewne po to, by dmuchać na zimne, bo skoro zapłaciłem za przyspieszoną dostawę (są trzy różne prędkości), to mógłbym na przykład zrezygnować z ich usług. A przy tak dobrej obsłudze klienta kompletnie nie mam pomysłu, jak się od nich uwolnić.

Skoro już zapłaciłem za przesyłkę, to przy okazji ściągnąłem sobie jeszcze nową kompilację wytwórni Brownswood We Out Here, bo byłem bardzo ciekaw, jak chwalony tu tyle razy Shabaka Hutchings przedstawił młode brytyjskie środowisko jazzowe. Choć ta płyta akurat w ostatnich dniach pojawiła się także w Polsce (choćby w Asfalt Shopie). I trochę się zachwyciłem, a trochę umęczyłem.

Podobał mi się sam pomysł: dziewięć brytyjskich składów nagrywa wspólny album podczas sesji trwających łącznie trzy dni. Mamy do czynienia z pokoleniem, które wygląda trochę jak swego czasu podziemie acid jazzowe, ale gra jak bohaterowie spiritual jazzu początku lat 70. albo zespoły afrykańskie tamtej dekady. Ale produkcja jest już bardzo współczesna. Dlatego zachwycający jest początek albumu, wpisujący się kolejno w te dwa nurty – najpierw marzycielską kompozycją Maishy (a właściwie jej perkusisty Jake’a Longa), a później (też kompozycja sekcji rytmicznej) utworem afrobeatowej grupy Ezra Collective, której rootsowa rytmika napędzana jest siłami pochodzących z Nigerii braci Koleoso.

Dość blisko poprzedników rytmicznie pozostaje chwalony Moses Boyd, również czarnoskóry muzyk, który jednak odwołuje się nieco mocniej do dubu i korzysta obficie z elektroniki. Mamy tu zarówno syntetyczne brzmienia, jak i przetwarzanie brzmień tradycyjnych – choćby trzyosobowej sekcji dętej. Ta ostatnia jest głównym elementem kolejnego nagrania, spiętego z poprzednim wątkiem jamajskich odniesień – trochę tak jakby doświadczony didżej miksował (możecie się już domyślać, jakie nazwisko padnie). Głównymi gwiazdami są tym razem saksofonistka Nubya Garcia (powracająca na kompilacji parokrotnie – częściej nawet niż sam Hutchings), ale przede wszystkim grający z dużą energią tubista Theon Cross. Dalej jest mogące się podobać, choć niespecjalnie oryginalne nagranie zespołu samej Nubyi, której show kradnie trochę pianista Joe Armon-Jones, członek Ezra Collective. Należący tu do białej mniejszości. Bo przy okazji jest to opowieść o multikulturowym Londynie. Tytuł kompilacji rymuje się ładnie z końcowym zdaniem tekstu w książeczce: We are not bloody leaving.

Na plus, przynajmniej jeśli chodzi o oryginalność wesoło meandrującej głównej linii melodycznej, wyróżnia się utwór samego Shabaki Hutchingsa, zagrany m.in. z Alexandrem Hawkinsem na fortepianie i znanym z Sons Of Kemet perkusistą Tomem Skinnerem (choć największe wrażenie robi partia klarnecisty George’a Crowleya!). Robi się z tego długa wyliczanka, ale to niestety właśnie clou całego przedsięwzięcia. I o tym chciałbym napisać, tym bardziej, że dalej na liście znalazła się dość płaska i nudna pościelowa gitarowa ballada fusion grupy Triforce Mansura Browna. A całość, jakkolwiek ma słabe punkty, jest swoistą listą obecności i punktem wyjścia do dalszych poszukiwań dla tych, którzy już znają Shabakę, a chcieliby dalej. I to właśnie mogą zrobić, nurkując – jak ja – w czeluści internetu podczas słuchania jednego z lepszych na płycie utworów, Go See Armona-Jonesa z większym zespołem wzbogaconym o sześcioosobowy chórek. Tutaj mamy z kolei zwrot w stronę R&B i uduchowionego jazzu, czyli tych klimatów, w których i Brownswood, i kierujący tą firmą Gilles Peterson odnajdują się najlepiej (przyjemne afrokaraibskie Kokoroko na koniec).

To gdzie jeszcze to umęczenie i rozczarowanie? Cóż, może bardziej: utrapienie. Wynika ono stąd, że teraz będę się głowił, czy kolejne wydawnictwa kupować sobie w wersji cyfrowej na Bandcampie, czy skorzystać z usług któregoś z wysyłkowych sklepów. Bo wtedy – podejrzewam – wpis zakończy się tak samo jak się zaczął. Powrotem do punktu wyjścia.

RÓŻNI WYKONAWCY We Out Here, Brownswood 2018, 7-8/10