To mnie re re relaksuje

Relaksacje. Na pewno nic nie stracisz – głosił pokoleniowy tekst grupy Trzyha, z którego wyciąłem też tytuł notki. Rzeczywiście, trudno komuś wmówić, że straci na relaksacji. A pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy podczas słuchania tego albumu, było, że to mnie relaksuje. Taka muzyka do zmywania mentalnego smogu całego dnia. Idealna płyta użytkowa. Ba, niech się na mnie obrażają wielbiciele talentu Nilsa Frahma – muzak XXI wieku. Bo chodzi o płytę All Melody, którą wydał właśnie 35-letni niemiecki pianista i kompozytor, lubiany bohater kolumn z recenzjami albumów i relacjami z koncertów.

Frahm z jednej strony wpisuje się w modę na nurt modern classical, z drugiej – wnosi w sobie nutę ECM-u, przejętą pewnie w spadku po ojcu, który jest hamburskim fotografem ze współpracą Manfredem Eicherem na koncie. Ale pozostaje też specem od brzmień syntetycznych. Przy okazji błyszczy jako wykonawca koncertowy, zresztą w całym jego dotychczasowym dorobku koncertówka Spaces zajmuje najważniejsze miejsce. Teraz, przy okazji All Melody, niektórzy piszą już o największym dokonaniu Frahma, do czego zresztą zachęca otoczka: młody wirtuoz wybudował sobie w Berlinie studio nagraniowe, które ślicznie wygląda na obrazku – a miejsce jest na tyle ważne, że obrazek trafił na okładkę, a trailer płyty jest właściwie okazałą prezentacją wnętrza.

Muzyka inspirowana wnętrzem kojarzy się z użytkowością tym bardziej, choć tutaj Frahm prezentuje to wnętrze od strony akustyki w każdym możliwym wymiarze – gra utwory fortepianowe, pisze aranżacje na smyczki, zatrudnia chór (pięknie brzmi w utworze – nomen omen – A Place), ściąga m.in. Svena Kacirka (marimba) i Roberta Kocha (trąbka), a wszystko splata pulsującymi, ciepłymi arpeggiami syntezatorów. Produkcja jest rewelacyjna (i własna) – a przy tym można sobie przetestować swoje własne warunki akustyczne. Tytułowych melodii też nie brakuje, tylko że to one zwodzą momentami Frahma na manowce – choćby w utworze tytułowym, gdzie, znów na syntetycznym podkładzie, Niemiec snuje długą solową partię pianina elektrycznego z zaskakująco banalnym efektem. A ilekroć słucham tej płyty, na koniec zostaje mi w uszach ten ECM – My Friend the Forest, z popisową rytmiką i lekkością zagrana partia fortepianu w stylu Keitha Jarretta, choć realizacyjnie wzbogacona o bardzo mocno zaakcentowane dźwięki mechanizmu instrumentu. Bardzo efektowna i nieburząca – jak cały album – wewnętrznego spokoju, równowagi i harmonii. Komponująca się dobrze z ładnym wnętrzem, dobrym życiem i drogimi zakupami. Od tych skojarzeń uciec nie sposób.

Nietrudno o rozdarcie, gdy się słucha nowego Frahma – bo z tak wspaniałej produkcji tak niewiele zostaje, a zarazem tak wspaniale to rozleniwia i rozbraja złe emocje. I nie jest to jedyny paradoks tej płyty. Mnie przypomina, że elektronika, która tak mocno zdemokratyzowała dostęp do tworzenia muzyki w ostatnich latach, nie zawsze służy ludziom starannie wykształconym, świetnie przygotowanym do budowania muzyki dzięki studiom fortepianowym. Bo klawiatura jest dla muzyki elektronicznej ogranicznikiem, a przekładanie eleganckiej ekspresji pianistycznej na syntezatory prowadzi często w rejony za ładne i zbyt słodkie. Są takie punkty na tej płycie. Więc owszem, relaksuje to kapitalnie, ale może jednak coś w ten sposób można stracić? Jeśli poszukujemy naprawdę dużych emocji, nowych wrażeń, albo chcemy wielokrotnie tego słuchać i szukać drugiego dna, to pewnie można – trochę czasu.

NILS FRAHM All Melody, Erased Tapes 2018, 6/10