Czy zgłosiliście się już po nagrody?
Dla mnie to był tydzień nagród – tu gratulacje dla wszystkich laureatów Paszportów POLITYKI, przede wszystkim zespołu Hańba! – nie zapomnę więc o tym, żeby jak co roku przypomnieć o terminie zgłoszeń do nagrody polskiego przemysłu fonograficznego. Fryderyki czekają już tylko do 16 stycznia. A ponieważ nie chcę co roku oglądać listy tych samych wykonawców (ogłoszenie nominacji właśnie zapowiedziano na 6 marca, wcześniej członkowie Akademii Fonograficznej głosują na zakwalifikowane płyty) i chciałbym mieć, jako członek Akademii, na kogo oddać głos, to mam w tym prywatny interes – zgłaszajcie się. W innym wypadku niezależni nigdy nie zdobędą wpływu na decyzje AF (dołączają do niej nagrodzeni w kolejnych latach artyści), a pytanie A gdzie Mazut? będzie wracać w nieskończoność. No, chyba że pałeczkę w tej dziedzinie przejmą zapowiadane przez „Gazetę Magnetofonową” zapowiadane na początek marca fonograficzne nagrody GaMa, którym bardzo kibicuję.
Cała trójka nominowanych do tegorocznych Paszportów nagrywa dla niezależnych (Antena Krzyku, Astigmatic i U Know Me, Ici d’ailleurs/Gusstaff), tymczasem ciągle mało jest podczas Fryderyków wydawnictw od małych wydawców i pewnie wprowadzenie takowego do którejkolwiek kategorii okaże się trudne, ale próbować należy – choćby dlatego, że część Akademii może sobie w takiej chwili zdać sprawę z istnienia artysty, a nawet cyfrowa forma nie uniemożliwia – jeśli dobrze czytam regulamin, a starałem się w niego wczytać dziś pod tym kątem – startu w plebiscycie. A uwaga członków Akademii Fonograficznej, ewentualna obecność w nominacjach, wiążące się z tym teksty, wzmianki itd. – to też jest realna szansa na dotarcie do ludzi. Choć z drugiej strony: może skoro mamy dookoła całe mnóstwo mikrolabeli, to przydałyby się jakieś odpowiadające im stylistyką mikronagrody? Dzisiejsze dwie propozycje już chyba raczej na przyszły rok, bo są styczniowymi premierami.
Pierwsza to – jakżeby inaczej – Mazut. Miałem okazję słuchać nowej płyty Atlas jeszcze w grudniu i wydała mi się od początku rodzajem jam session łączącego techno i noise, co pewnie nie będzie szczególnym zaskoczeniem dla tych, którzy poczynania duetu Michała Turowskiego i Pawła Starca stale śledzą. Kto pamięta przemowę Gomułki na debiucie, tutaj może się dla odmiany zdziwić, że zaczyna się od Oppenheimera (I Am Become Death…) – konteksty światowe zastąpiły krajowe, na co jasno wskazuje zresztą już okładka. Ale w wypadku Mazutu to proces, nic nie stało się z dnia na dzień. Rozpoczynająca się za kila dni trasa zagraniczna tylko potwierdza, jak dużo się zmieniło.
Podstawa pulsacji rytmicznej duetu dalej przypomina mi przeniesione w bardziej surowe czasy domowe imprezy z pierwszym Rebirthem, kiedy acid techno trafiło pod strzechy. Szczere to w tym wydaniu i bardzo konsekwentne, nie oczekuję od Mazutu, że zacznie grać fusion albo prog-rocka. Zarazem jednak każdy, kto zna pierwszy album i ten najnowszy, zwróci uwagę na przepaść brzmieniową. Przez niewiele ponad dwa lata, które dzielą ich daty wydania, mówienie o lo-fi nie straciło sensu jako opis ogólnego podejścia, ale brzmienie jest pełniejsze (nawet w porównaniu z zeszłorocznym La Belle) i bardziej soczyście kwaśne (The Badge of Shame), ciągle utopione w zgrzytach (finał). Monotonna rytmika jednoznacznie kojarzy się z rockowo-industrialną, gotycką, ewentualnie cyberpunkową – była i taka, choć może mało kto pamięta taką np. Cassandrę Complex – sceną lat 80. Wytwórnia BDTA niby się miała zamknąć, ale najwidoczniej związek labela z odbiorcami jest rodzajem wzajemnego uzależnienia. W tym sensie BDTA jest instytucją o charakterze dilerskim, a Atlas kolejną działką, nawet mocniejszą od poprzednich.
(EDIT: wydawca napisał, że to jednak definitywnie ostatnia działka)
MAZUT Atlas, BDTA 2018, 7/10
Jeśli dotąd nie sięgałem na Polifonii po muzykę wydawaną przez label Trzy Szóstki, to nie dlatego, że jej nie zauważałem, tylko raczej ze względu na to, że gdy w label zamienia się strona opisująca muzykę, można się domyślać, że sama nieźle opisze wydawaną przez siebie muzykę. I zasadniczo tak jest. W opisie najnowszego i pierwszego w tym roku wydawnictwa Ovvoid czytamy więc: Projekt Michała Weichera eksploruje ambient popękany, trzeszczący i nieco sponiewierany. Gdzieś w tym wszystkim grasuje niełatwy do ujarzmienia glitch, ale swoje miejsce mają też rozluźnione sekwencje. I trudno mi się z tym nie zgodzić. Powiedziałbym, że to taki ambient skrzypiącej studni ulicznej, ale nie wiem, czy młodzi twórcy ambient jeszcze pamiętają studnie uliczne, a właściwie pompy (ręczne!), za pomocą których ręcznie można było sobie nalać wody do wiadra, a to zanieść do domu. Urywany zgrzyt pompy połączony z jednostajnym szumem strumienia wody wydaje się dobrym odpowiednikiem tego, co tu się dzieje. Szczególnie w najciekawszych dla mnie momentach: Dank Memes i Blue Screen.
Jest oczywiście między tą zapętloną mechaniką a ciągłością ambientowego pejzażu jakiś dysonans. To coś jak dwa procesy zachodzące niezależnie od siebie. Być może zależność między nimi jest taka jak między – co sugerowałby tytuł tej debiutanckiej epki poznańskiego artysty – naszą podstawową świadomością a tulpą, alternatywną osobowością, którą możemy sobie wyhodować w mózgu. Stan kontrolowany, a nie wywołany chorobą psychiczną. Tutaj też, choć sponiewierane, wszystko jest efektem świadomego działania, zamknięte w całości, która ma pewną formę, poddana jest dyscyplinie i wydaje się w tym momencie dobrą wizytówką wchodzącego na rynek artysty. Na początku wszystkiego: fanów na Fejsie, sprzedaży wydawnictw, pewnie i koncertów, a już na pewno zgłoszeń do nagród. Ale pierwszy krok wydaje się całkiem pewny.
OVVOID Tulpa factory, Trzy Szóstki 2018, 7/10