Tata rap
Hej, wreszcie jakaś prawda w krajowym hip-hopie – i to jaka niewygodna: o pieluchach, o zakupach, o trudnych rozmowach z dziećmi. Coś jak Niewiemjakonomanaimię Łony widziane z drugiej strony, z perspektywy przedszkola, rosnącej rodziny i znikającego nocnego życia. Nie chcę mówić, że płyta Kamila Pivota jest jakimś przełomem, ale paradoksalnie broni ją to, że jest bliżej rzeczywistości niż mnożące się ostatnio kopie afroamerykańskiego snu – z błyszczącymi felgami, smugami marihuany i dziewczynami w bikini.
Wydana w grudniu półgodzinna płyta Kamila Pivota w pewnym sensie autotematycznie tłumaczy jej autora, który na jakiś czas zniknął z radaru prasy rapowej. Bo osiem utworów, które tu zebrał – nagrawszy je wcześniej do bardzo dobrych, lekkich, funkujących bitów Urba – to concept-album (a właściwie: albumik) poświęcony rodzinie. Ale bez uderzania w pojawiający się tu i ówdzie – szczególnie u rapowych pseudotwardzieli – łzawy ton z kalkami polskiego bogoojczyźnianego patetyzmu. Raczej z dystansem, bezpretensjonalnością, może tylko w kilku miejscach na granicy lekkiego infantylizmu.
Opowieść zaczyna się od pierwszej randki – z poznaną przez internet dziewczyną, na warszawskim Ursynowie (Znaleźć tutaj adres – to nie misja / To trzynasta praca Asteriksa), a później szybko przechodzi do tego, co było jej konsekwencją (W 01 – wtedyś mi się wyklikała / W siedemnastym – zbieramy na minivana), czyli potomstwa, które rośnie, wymaga pielęgnacji, odbiera czas i sen, po czym zadaje najbardziej absurdalne pytania, na które oczekuje logicznej i jasnej odpowiedzi – tu z kapitalnym słuchem odtworzone, rytmiczne: Czemu taka, taka chuda mapa Chile? / Czemu taka długa mapa Chile? / Czemu taki taki taki cudak mapa Chile?. Właśnie, Pivot odnajduje w tym familijnym świecie naturalny napęd dla hip-hopu – ba, nagle banalne staje się przy materiale z Taty Hemingwaya to, czym polski hip-hop zajmuje się na co dzień. Choć żeby to udowodnić autor musi podjąć ryzyko większe niż nocne ucieczki przed policją – musi się mocno odsłonić. Spojrzeć na swoje środowisko z ukosa: Widziałem na Insta, że raperom dają buty (…) mogę być pierwszym, który przyjmie pieluchy – opisuje rodzinne mnożniki wydatków. – Stopy rosną jak szalone / Balcerowicz musi odejść.
Oczywiście miłym bonusem tego materiału jest to, że składa się na jedną z nielicznych polskich płyt rapowych, których możecie sobie posłuchać z małymi dziećmi podczas wyjazdu za miasto bez konieczności głośnego chrząkania w znanych sobie miejscach. Namierzyłem ledwie jeden, dyskretny zresztą, wulgaryzm, w jakże skądinąd prawdziwym spostrzeżeniu z Tylko po chleb: Na paragon zerkam, dłoń na czoło jeb / 48 zeta, tylko wyszedłem po chleb. Wielkie to nie jest na pewno, ale jakie zgrabne i niezobowiązujące, z dobrą puentą w postaci nagrania Który rocznik? o mierzeniu własnych odpływających marzeń karierami wielkich gwiazd i zarazem naszych rówieśników. Kto tak nie miał? No i kto w ogóle nie potrzebował w trudnej próbie tacierzyństwa identyfikacji pokoleniowej, którą oferuje cały ten albumik?
Krążyły ostatnio polskie hiphopowe płyty wokół świeżej w tej branży tematyki dziecięcej, ale dość nieśmiało – tutaj mamy tacierzyńską płytę od A do Z. Zapewne trudno będzie o kontynuację, rzecz może się pod tym względem okazać ślepą uliczką i szybko wyeksploatować temat. Ale dobrze, że się ukazała. Choćby dlatego, że przypomniała mi jedno: 30 lat temu gatunek w albumowej wersji startował przecież u nas dokładnie w takiej familijnej tonacji – albumem Małego Wuwu, jeśli ktoś nie pamięta. I jeśli tak porównać je ze sobą, to nawet nie trzeba wychodzić z pokoju dziecięcego, żeby się dowiedzieć, jaką drogę przeszedł.
KAMIL PIVOT Tato Hemingway, Pivot 2017, 7-8/10