Mnie wzrusza

Krótko, ale mocno. Podczas panelu dyskusyjnego o songwriterach w czasie festiwalu Ars Cameralis zastanawialiśmy się (z Markiem Horodniczym, Jerzym Jarniewiczem i Szymonem Kloską) w tym roku nad charakterem polskiego songwritingu – bo ten zachodni zawsze uda się opowiedzieć Dylanem. I po odcedzeniu songwriterów różnych tutejszych kategorii, bardzo specyficznych i trudnych do porównania z zagranicznymi, został nam bodaj Jacek Kleyff – jako ten konsekwentny i niełatwy do sklasyfikowania. Padło wiele nazwisk, ale Kleyff wydaje mi się tym prawdziwym autorem i wykonawcą, który – choć u nas opisują go raczej jako barda – dobrze pasuje do definicji songwritera. A konsekwencja i ciągłość repertuaorwa przez ponad pół wieku na pewno w tym pomaga. Dla mnie miernikiem jest na przykład nowy album. Trochę może niemodny, ale tak niedoszacowany, że się możecie zdziwić.

Ukazał się już dwa miesiące temu, nagrany ze wsparciem folkowego zespołu Kapela Drewutnia, z odgłosami przyrody w tle, wydaje się zupełnie abstrahować od trudnego klimatu czasów. Ale za to się przez te dwa miesiące nie zdezaktualizował. Fakt, że nie ma na tej płycie ballady Piotr S. – trzeba przyznać, że tutaj test z umiejętności godnego opowiedzenia o rzeczywistości Kleyff zdał po raz kolejny. Jego piosenka pełniła rolę szybkiej, poruszającej reakcji – trochę jak rok wcześniej poświęcona Jolancie Brzeskiej Piosenka o różnych rzeczach Pablopavo – i przypominała, po co potrzebny jest światu songwriter: bo potrafi uchwycić i skomentować to, czego nie umie albo boi się skomentować publicysta. Uderza tam, gdzie materia artykułu prasowego staje się zbyt brutalna. Dobrze, że mamy swoich songwriterów.

Taki songwriter to trochę jak kanarek w kopalni, ale i trochę jak plaster na rozcięty palec.

Co w takim razie z albumem Kleyffa? Odwołuje się, jak sam autor pisze, raczej do słowiańskich korzeni (także ukraińskich – poprzez stylistykę Kapeli) niż do stylu anglosaskiego. I jest na pewno – jak to zwykle bywa u tego autora – płytą pojednania (Uczę się tańca bez końca / Uczę się tańca takiego, bez końca taniec / By nikogo nie trącać / Ja nie potrącam cię, ty nie potrącasz mnie – itd. w otwierającym i zamykającym całość Pierwszym – 1987). Historie są z różnych lat, piosenki też – częściowo recyklingowane, sięgające repertuaru Salonu Niezależnych, ale zazębiają się dziś dobrze. Epitafium dla warszawskiego bohatera Marka Edelmana, opowieść o rzeczach zostawionych przez wypędzonych niemieckich mieszkańców Warmii, pieśń o zamordowaniu Brunona Schulza (zaśpiewana dziś w kapitalnym, w istocie bardzo anglosaskim stylu, między Dylanem a Cohenem – choć niby chórki takie bardziej ukraińskie, to jak bardzo w temacie), o romskim obozie koncentracyjnym w Bełżcu… do tego trochę o przyrodzie, wolności, przemianach społecznych. Kleyff odwołuje się do Stasiuka, znów śpiewając o potrącaniu w Trudno – 2014. Gdyby ktoś tak nam opowiadał o historii, tobyśmy się o nią może tak bardzo nie spierali. Takich piosenek można posłuchać razem i się o nie nie pokłócić. Można będzie i zimą, i latem. Mnie wzrusza, a podejrzewam, że choćby nie uznali tego za swoją ulubioną płytę roku, wzruszyłoby także starszych i młodszych.

Dlatego Kleyff dziś, choćby i trochę nie był na czasie, to jest na czasie coraz bardziej.

JACEK KLEYFF & KAPELA DREWUTNIA Jacek Kleyff & Kapel Drewutnia, MTJ 2017, 7-8/10