U2: Operacja się nie udała, ale pacjent przeżył

U2 zaskoczyło recenzentów, jak zima zaskoczyła drogowców. Sam miałem już przygotowanych parę wariantów. Na przykład: wpłata na jakąś fundację pomagającą Afryce, a później – swobodne strzelanie do jednej bramki, bo jeśli „Rolling Stone” – to jakiś rodzaj solidarności tonących – umieszcza nowy album na TRZECIM miejscu listy płyt roku, a nie na PIERWSZYM (jak bardzo słabe Songs of Innocence), wróży to katastrofę. A tę trudno tu zaobserwować, chyba że się człowiek okropnie napnie. Z drugiej strony nie bardzo sprawdza się drugi scenariusz, czyli rzucenie kalką najlepsza płyta od „Achtung Baby”, już prawie tak wytartą jak skończyli się na „Kill Em All”. Bo jest to płyta owszem, najlepsza od dawna – ale bardziej od czasów How To Dismantle an Atomic Bomb. Czyli niezła, wciąż jednak nie dla każdego. Sytuacja jest więc ciężka, ale nie tragiczna. Złożona, ale interesująca.

Songs of Experience jest płytą powypadkową. To specyficzny rodzaj dzieła, które tworzy leżący w szpitalu artysta, przy czym sytuacja ma swoje okazałe historyczne odpowiedniki. Brian Eno, leżąc przykuty do szpitalnego łóżka po wypadku samochodowym, wymyślił ideę muzyki ambient i zaplanował dalsze działania. Ralph Hütter obudzony ze śpiączki po ciężkim wypadku rowerowym odrzucił plany wydania płyty Techno Pop i zabrał się za Electric Cafe, choć koniec końców okazało się to po latach zmienioną wersją tej samej płyty. Antonio Gaudi po potrąceniu przez tramwaj… cóż, ten nic już nie zrobił, bo zmarł, a budowa jego dzieła życia trwa do dziś. Może więc powinienem się skupić na muzykach.

Bono jest gdzieś pośrodku tej stawki: po wypadku rowerowym pracował jak szalony – zaczął pisać utwory na nową płytę, choć poprzednia dopiero co się ukazała. Ale niczego nowego nie wymyślił. W artystycznym słowotoku, który mocno zaciążył nad tym albumem, stworzył z kolegami długą płytę z paroma przebojowymi singlami, choć bardziej w stylu Coldplaya niż starego U2, ociosując przy tym część stylistycznych naddatków, tak żeby U2 brzmiało bardziej jak inne, młodsze zespoły – choćby takie, które karierę budowały, wpatrując się w U2. Coldplaya – w jeszcze nie najgorszej wersji – słychać też w Red Flag Day (to taki dość zabawny Chris Martin z chórkami z wczesnego U2), singlowym Get Out of Your Own Way (to z kolei Coldplay w refrenie z klasycznym, kwadratowym, ósemkowym basem i innymi elementami stylu U2) i jednym z najsłabszych w zestawie utworów Landlady. Choć trzeba przyznać, że lepszych piosenek Martin i spółka ostatnio nie mieli do zaoferowania. W każdym razie w porównaniu ze śladem estetyki Coldplay wpływ Williama Blake’a (jako inspiracji) i Kendricka Lamara (jako gościa) na ten album wydaje się zaniedbywalny.

Płytę ciągną w dół słabsze fragmenty – jak natrętne, nieznośne już przy drugim-trzecim słuchaniu American Soul. Nie pomagają też bardziej banalne niż kiedyś teksty Bono (obśmiewa je Andy Gill w „Independencie”, po swojemu trochę chyba przesadzając), który zmieniał coś tu i ówdzie, żeby dogonić psujący się świat, ale – jak jasno widać z lektury tych tekstów – nie zdążył. I lekko pretensjonalne tytuły, które robią wrażenie niemożliwych do zapamiętania (Love Is Bigger Than Anything In Its Way). Co do samego brzmienia płyty – od strony aranżacji podoba mi się to ociosanie. Wprawdzie robi się z tego momentami coś na kształt solowej płyty Bono, ale fakt, że The Edge gra bardziej powściągliwie i używa mniej efektów (albo nawet to, że pozwala sobie śmielej na wycieczki w różne rejony, np. w stronę Johna Frusciante w Summer of Love), uznaję za plus. Nie podoba mi się do końca brzmienie całości, bo wielokrotnie wejścia basu czy perkusji – niegdyś tak dynamiczne w nagraniach U2 – ujawniają efekt mocnej kompresji (sprawdzicie to np. w You’re Best Thing About Me). Nie jest to poziom skandaliczny, ale trudno mi rozgrzeszyć producentów z nadpsucia znakomitego chóralnego finału Lights Of Home – jednego z najlepszych momentów płyty, który bez powietrza w miksie nie nabrał takiego rozmachu, jaki mógłby mieć na starych wydawnictwach.

Są inne momenty, na które warto tu zwrócić uwagę. Niezły początek z Love Is All We Have Left – Auto-tune to już plaga, ale Bono sięgający po to narzędzie brzmi na tyle rozpaczliwie, że jakoś zgadza mi się to z wymową piosenki. Poza tym na pewno That Little Things That Give You Away – trochę stereotypowy, ale rozwijający się w kolejny z tych uwznioślających hymnów w repertuarze irlandzkiej grupy – bez użycia sformułowania „irlandzka grupa” recenzja U2 jest niezaliczona. No i The Blackout – utwór o świecie, o zespole, o miłości, zagrożeniu, będący jakąś tam summą tematów poruszanych przez Bono, stereotypowy, ale też potwierdzający, że to ta grupa, która masowo szyła hity z zaangażowanych piosenek.

Operacja się nie udała. To kolejna płyta, która nie ocali świata (choć wiele osób ją kupi i nie zawiodą się aż tak jak przy poprzedniej) i nie będzie dla zespołu nowym otwarciem. Ale pacjent przeżył. Irlandzka grupa zagra kolejną trasę za miliony dolarów dla sieciowego monopolisty i – co więcej – dzięki umiarkowanie dobrym recenzjom znów uwierzy w siebie. Taka porządna rehabilitacja – choć wciąż bardziej w znaczeniu medycznym, pomocy w powrocie do normalnego funkcjonowania, niż przywracania dawnej wielkości w oczach świata.

U2 Songs of Experience, Island 2017, 6/10