Potencjał niewyczerpany
Pewnie macie już swoją ulubioną polską płytę tego roku – dronową, alternatywno-rockową, rapową albo punkowo-przedwojenną. Ja też parę miałem, gdy wtem pojawił się album, na który powoli przestawałem już liczyć, sądząc, że perfekcjonizm autorów wykatapultuje ich poza bieżące 12 miesięcy. I powiem szczerze, że poza piosenkami z filmów śpiewanymi przez mojego dziadka i pamięcią wdrukowanego w dzieciństwo cyklu „Stare kino” nie miałem zbyt emocjonalnego stosunku do międzywojennej piosenki. Ale wszystko się zmieniło. Wprawdzie swoje już napisałem w papierowym wydaniu, ale jednak sprawy to nie wyczerpuje. Jazz Band Młynarski-Masecki to cud. Mamy tu do czynienia z – powiem brzydko – potencjalnym game changerem. Albumem, który – jak, nie przymierzając, płyta Mitchów z Wodeckim – ma szanse kompletnie zmylić ścieżki, jakimi chadza całkiem szeroka, wielopokoleniowa publiczność, zarazem wywołując radosne koneserskie westchnienia i oddać w aplauzie to, co jej twórcom od dawna się należy. I jak tegoroczna gra Cuphead z przedwojenną animacją i bigbandową ścieżką dźwiękową może pokazać widowni coś, o czym nawet nie wiedziała, że tego chce. Bo potencjał tego zjawiska – co charakterystyczne – trudno ocenić.
Jan Emil Młynarski (śpiew i bandżola) z Marcinem Maseckim (pianino i aranżacje) kazali mi odrobić lekcje z przedwojennej piosenki, odkurzyć cegłę Był jazz Krzysztofa Karpińskiego, poczytać o Adamie Astonie, Fanny Gordon (brak biogramu u Karpińskiego!) i orkiestrze Henryka Golda. Śledziłem projekt M&M na każdym etapie – od otwartej próby w Barze Studio, przez znakomity koncert w Studiu im. Lutosławskiego w kwietniu, aż po płytę, która brzmienie siedmioosobowego bandu z Piotrem Wróblem (precyzyjny suzafon) i Jerzym Rogiewiczem (delikatna perkusja) oraz trzema saksofonistami/klarnecistami (Tomasz Duda, Michał Fetler, Jarosław Bothur, choć przez chwilę jeszcze Wiesław Wysocki) wyglansowała do granic możliwości. Choć to krzywdzące o tyle, że cała zwinna orkiestra gra w lekkich pastelach, aksamitach – bez krzykliwości niekontrolowanych blach – a nagrana jest z nakreśleniem ram lokalu w sposób tak perfekcyjny i dosadny, że kto w tym knajpy nie usłyszy, ten musi być oporny albo głuchy. Młynarski dodaje zaawansowany kurs logopedii, z lekkim, ale jednak miłosnym dystansem demonstracyjnie wręcz wyraźnych końcówek i zaokrągleń (Czarna kawa – najlepsza), które uzupełniają się ze znaną już muzyczną geometrią Maseckiego, który trochę charakterystycznych dla siebie cięć i przeakcentowań wszywa w zupełnie nowe aranżacje szlagierów Gordon czy Warsa – z długim popisem w najbardziej skądinąd znanym Nikodemie. Ale wycina zaraz obok liryczne sola w stylu Errolla Garnera (Noc w wielkim mieście – jedyny utwór wyjęty z pierwszych sesji płyty).
Bo tu trzeba powiedzieć, że wersje są zupełnie inne od tych, które słychać w filmie albo na trzeszczących próbkach z Syrena Record. Dłuższe, przeorientowane – o czym już pisałem w „Polityce” – instrumentalnie. Przesunięte w kierunku Zachodu (bez skrzypiec i akordeonu) i unowocześnione, owszem, ale o kilka, kilkanaście lat, żeby zasugerować alternatywną historię jazzu – niezerwanie linii szlagierów przedwojennej Warszawy przez wojnę. Precyzja, z jaką Profesjonalizm (Maseckiego) podaje tu rękę Warszawskiemu Combo (Młynarskiego), by zabudować kolejny fragment straconej tradycji, jest wstrząsający. Czytelnicy tego bloga mogą wiedzieć, że Profesjonalizm był tym projektem Maseckiego, który przypadł mi szczególnie do gustu, liczę więc na cichą zemstę – tamto mas nie porwało, ta wersja ma na to szanse, choćby dzięki profesjonalnemu, nienagannemu technicznie podejściu do materiału z DNA polskiej piosenki (a przy tym DNA piosenki światowej, bo to jedyny moment, kiedy wpływ polskiego, czy raczej polsko-żydowskiego songwritingu realnie znaczył). Sam prawdopodobnie żadnej płyty w tym roku nie słuchałem tak wiele razy (a wydawcy udostępnili mi link streamingowy, więc widzę licznik), cały tydzień ganiałem po redakcji, nucąc Abduł Beja (zaskakujący nie tylko poprzez obyczajowy kontrast) albo How Do You Do Mr Brown?, prawdziwy popis, utwór, który rozpoczyna najlepsze pierwsze zdanie świata muzyki, jakie ostatnio słyszałem – a właściwie krótki dialog między pianinem lidera a resztą orkiestry.
Mamy ostatnio sporo fenomenów związanych z przedwojniem. W większości bardzo ciekawych, bo skoro dwudziestolecie wraca w nastrojach społecznych i myśli politycznej, to dlaczego miałoby nie wracać w muzyce? Jest niezła Warszawska Orkiestra Sentymentalna – z nową płytą Tańcz mój złoty – ostatnio także Bodo, po trosze Warszawskie Combo Taneczne, do tego jeszcze sensacja 2-3 ostatnich sezonów, czyli szeroko już opisywana Hańba! Jazz Band Młynarskiego i Maseckiego to w czysto muzycznych kategoriach Himalaje tego zjawiska. Z całym szacunkiem dla reszty. I nie dopuszczam myśli, by mieli odnieść tylko moralne, a nie realne, rynkowe zwycięstwo. Dlatego wyrzucę na stół największego gabarytu komplement, jaki mnie, blogowemu robotnikowi słowa, przychodzi do głowy: to jest, drodzy Państwo, nie tylko muzyka, której nie chce się przestać słuchać. To muzyka, o której nie chce się przestać pisać.
JAZZ BAND MŁYNARSKI-MASECKI Noc w wielkim mieście, Lado ABC/Agora 2017, 9/10
PS Chętnie bym też posłuchał na płycie tego. Ktoś wyda?
Komentarze
Płyty przyjemnie się słucha (dla mnie tylko „przyjemnie”, bo nie jestem specjalnym fanem tego rodzaju muzyki z tamtych czasów) i bardzo bym chciał, żeby co najmniej pół Polski nią się zachwyciło, jednak nie podzielam entuzjazmu, że płyta odniesie taki sukces, jak płyta Mitchów z Wodeckim – nie tylko dlatego, że frontmanem tamtego projektu był charyzmatyczny Wodecki. Przede wszystkim dlatego, że „Noc w wielkim mieście” to zbiór uroczych, ale jednak ramotek. I cudnej urody aranżacja (której 99% słuchaczy i tak nie doceni, ponieważ nie dysponuje hm… odpowiednim aparatem pojęciowym) tego nie zmienia.
Jeśli ta płyta w jakiś sposób przywróci polskiemu słuchaczowi międzywojnie – fantastycznie. Mam jednak obawy, czy nie skończy się aby jedynie na powierzchowności. Ów okres to nieprzebrane zbiory kapitalnego piosenkopisarstwa, a w kwestii słowa – prawdziwie zawstydzające czasy współczesne bogactwo i kunszt. Te kilka indeksów z płyty to kropla w morzu i to niekoniecznie wyszukana – „Nikodem” czy „Abduł Bej” to w kręgach melomanów tamtego okresu hity pełną gębą – choć nie przeczę, tu w ciekawych wersjach. Tu pojawia się pytanie o sens artystyczny przedsięwzięcia – ja rozumiem, że to nowe spojrzenie, trafnie dostrzeżona wolta w aranżacji – ale jednak większość utworów z tamtego okresu broni się zupełnie, a mnie osobiście zdecydowanie bardziej przekonuje w ówczesnych wersjach i przede wszystkim wykonawstwie. Maniera Młynarskiego moim skromnym zdaniem jest przesadzona – kiedyś, jeśli kombinowano (a zwykle raczej mniej kombinowano), to w zupełnie inną stronę. Tym którzy wiary nie dadzą, na zimowe wieczory polecam stronę staremelodie.pl – kapitalna biblioteka, pełna pereł – niby z lamusa, ale jednak ponadczasowych. Jeśli projekt MM nie wystarczy, warto zanurkować głębiej. Choć pewnie wielu wystarczy, bo to dobra jest płyta.
Życzę temu projektowi pójścia cokolwiek dalej, jak np. niedawno powędrowali panowie z Preservation Hall Jazz Band przy „That’s It!”. Na razie jest (a to też ważny wymiar sztuki) swingujące i pogodne przypomnienie czym była (jest) muzyka stąd…
Na twarzach uczestników wczorajszego dancingu w Hali Gwardii malował się zgodny uśmiech, co w dzisiejszej dookolnej rzeczywistości „stąd”… jest prawdziwą rzadkością. M
@mp/ww –> Zgadzam się z tym, że trzeba nam takich zgód 🙂