Czy rap może być nieoralny?
Być może nie zauważyliście, ale kilka dni temu raper doczekał się nagrody przyznanej przez Radę Języka Polskiego, z czego – jako członek Rady Języka Polskiego – jestem bardzo dumny. Tym bardziej, że Łona, czyli Adam Zieliński, który został Młodym Ambasadorem Polszczyzny, bronił polskich znaków (Badz czlowiekiem laskawym tak / I od czasu do czasu wcisnij prawy alt), zauważał problemy logopedyczne kolegów po fachu (Tak, człowieku, szczękościsk / To jest najkrótsza droga do popularności), dominację trybu przypuszczającego (Horyzonty tu nie najszersze, marne gusta / Ale gdzie tak pięknie potrafią przypuszczać?), a wreszcie potrafił do osób o radykalnych poglądach zwracać się w sposób kulturalny (Kiedy wszyscy wokół ciebie równiuteńko idą / Przyjacielu, ty bądź uprzejmy mieć wątpliwość). Czuję, że spłacona została w ten sposób choć część długu, jaki polszczyzna zaciągnęła u polskich raperów. Sam takowy zaciągnąłem z pewnością, przygotowując w poprzedniej dekadzie serię książek o najmłodszym języku polskim. A tymczasem słowotwórstwo się nie zatrzymuje, tylko ucieka dalej – tym razem w słowowtórstwo.
Dziś ukazał się nowy album Karola Pjusa Nowakowskiego, czyli rapera (znanego ze składu 2cztery7), który traci to, co przyjęliśmy uważać za podstawowe atrybuty zawodowe – słuch (słyszy dzięki implantom, sprawę opisywano już wielokrotnie), a teraz także głos. Chcąc dalej nagrywać, znalazł się więc w trudnej sytuacji – może pisać, ale musi pożyczać głosy, skorzystać nie z beatów napisanych przez innych producentów (co powszechne), nie z tekstów napisanych przez innych autorów (co też zdarza się ostatnio w miarę regularnie), tylko z głosów innych raperów. Nie jestem specjalistą środowiskowym na tyle, by ocenić wyjątkowość tego wydarzenia w skali światowej, ale znam się na języku na tyle, żeby zauważyć, ze Pjus tym samym zmienia sens rapu. Z nowej oralności – jak nazwaliby ją językoznawcy – wyprowadza go na pole piśmienności. Album Słowowtóry jest de facto starannie wymyślonym wieczorkiem literackim, na którym zaproszeni gości interpretują emocje i spostrzeżenia podmiotu lirycznego stworzonego przez Pjusa. Wydawcy nazwali to płytą ghostwriterską. Ja bym powiedział, że to nie autor (skoro jest na okładce) był widmowy, tylko wykonawcy, więc jest to raczej płyta ghostraperska.
Tytuł płyty tłumaczy ideę – jako skrzyżowanie „sobowtórów” i „słowotwórstwa” – i zarazem podrzuca klucz, któremu konsekwentnie podporządkowana została cała reszta. Jest to klucz przypominający mi Schronisko dla słów, czyli zgrabnie uszyte neologizmy. To trochę tak jak z wyostrzaniem się pozostałych zmysłów, gdy zaczyna brakować któregoś z nich. Pjus wyostrza się jako autor, gdy nie może zapanować nad wszystkimi samemu tekst wyrapować czy zaśpiewać. I idzie w neologizmy. Weźmy takie Z tłustymi i w tłuszczy – to „życie w miejskim zgiełku, współistnienie przeciwieństw”, ale dla mnie też zgrabny opis życia rapera, który zarazem dba o fejm środowiskowy i szacunek ulicy, nie zawsze łatwe do pogodzenia. Jako autoanaliza jeden z ciekawszych tekstów, jakie w polskim rapie słyszałem: Ten cały rap to taka gra przeciwieństw / Wyrzyguję z siebie to, czym potem się wyżywię / Pod ramię z tłustymi, w szeregu z tłuszczą / Bezdennie pusty, by w kasie nie było pusto.
Ten i parę fragmentów nie tyle wchodzą od razu do klasyków polskiej liryki hiphopowej, co właśnie mają szanse z miejsca z niej wyjść – tak jak dobre frazy Molesty, Paktofoniki, Kalibra, Łony czy innych – na szersze wody. Coffee Paste – jeden ze zgrabniejszych także muzycznie momentów (z dobrym ghostrapem i ghostśpiewem Sinache’a i Korteza) to opowieść o opakowywaniu świata w stereotypy i przykładanie do niego szablonów z punktu widzenia sieciowej kawiarni, która sama w sobie jest jednym wielkim copy-paste. Niewielka warszawska jest zgodnie z opisem próbą znalezienia złotego środka w wyścigu szczurów. Nasztukafszy jest stanem przesytu sztuką w popularnej wersji, z ciekawym flow i muzyką Tymona Tymańskiego, sprowadzającą nas jakby do lat 90., dopisującą inną ścieżkę rozwoju dla hip-hopu polskiego w czasach jego prehistorii – mogliby grać wspólne koncerty z Kalibrem 44. Z kolei Na rogu świata (wokale: Vienio, Pablopavo) ma najlepszy beat, z klimatem Sondy albo Jarre’a, zmontowany przez zdolnych Night Marks. I to ten utwór, w którym neologizm w tytule trochę się sypie, co znaczy, że to pewnie jeden z tych tekstów, które autor musiał napisać. Poza wszystkim – ładny obrazek Warszawy, który też ma szanse wyjść poza galaktykę hip-hopu. Literacko ważne są jeszcze Odpyski (przez analogię do Odcisków) z frazą grilluj się, kurwa, grilluj, czyli hołd dla poezji Marcina Świetlickiego. Mijają się tęsknota literata za oralnością piosenki (Świetlicki) i konieczność życiowa autora, który przyzwyczaił się wypowiadać głosem, a teraz zasadniczo musi na piśmie. Może się to okazać zaletą – choćby dlatego, że pisać może nie rymy, tylko teksty piosenek właśnie – to też słychać na Słowowtórach.
Są oczywiście kolejni goście – Sobota, Ten Typ Mes, Włodi, Eldo, Pelson itd. – ale to nie oni, z całym szacunkiem, decydują o wartości płyty. Album Pjusa, muzycznie bardzo różnorodny (są momenty, których tu nie kupuję, ale – jak słusznie zauważa Pjus w Dans fakabr – od floty do wtopy, znam podstawowe kroki), ale tekstowo bardzo spójny, jest tak paradoksalny jak cała sytuacja, w której się ukazuje. Nie będąc na pewno największym arcydziełem polskiego hip-hopu ostatnich sezonów, pozostaje dla niego bardzo ważną wypowiedzią. Taki mały krok dla całej estetyki, ale wielki dla autora, bo być może właśnie udowodnił sobie właśnie, że jest artystą, który nie musi się bać przypisania do jednej konwencji. Określiłbym to – będąc miłośnikiem neologizmów – jako coś pomiędzy półskokiem a cich-hopem. Bo „sztuczna oralność” mogłaby być już słowotworem odczytywanym wbrew intencjom.
PJUS Słowowtóry, Alkopoligamia 2017, 7/10