Ostateczna przecena człowieka

To będzie jedna z najbardziej przecenionych premier tego roku. I nie chodzi o kosze wyprzedażowe, tylko zawyżone oceny. Moim zdaniem – jak uczy dodawać pewna sędzia w serialu The Good Wife . Żeby tak od razu odnieść się feminizującym serialem do płyty otwarcie feministycznej artystki Karin Dreijer, czyli Fever Ray. Bo warto zaznaczyć, że nawet zacne intencje – tak chętnie wypunktowywane w wypadku tego albumu, przyjętego przez prasę z niemal jednomyślnym aplauzem – nie powinny być wymówką dla nudy. Ja odnajduję się najlepiej w pierwszych linijkach rozpoczynającego album Wanna Sip: I wanna love you but you’re not making it easy / I wanna love you but you’re not making it easy. Po raz kolejny chciałbym się zakochać w solowej muzyce Dreijer i po raz kolejny autorka mi tego nie ułatwia.

Chodzi tu przede wszystkim o stopień dehumanizacji tych elektronicznych piosenek. Jeśli – co widać od okładki – Fever Ray chce grać ostro, to czemu oprawiać to brzmieniowo aż tak chłodno i sterylnie? Plunge, nagrane w dużej części z pomocą Pedera Mannerfelta, jest z całą pewnością mniej mroczne, za to bardziej krzykliwe niż wydany osiem lat temu poprzednia płyta pod tym szyldem. Ale tej krzykliwości towarzyszy potworny chłód. To płyta bardziej skoncentrowana na szczegółach, jak gdyby się wywodziła z modnej ostatnio szkoły autorów tworzących właściwie dema swoich wirtualnych instrumentów (tu piję do Errorsmitha, choć jego płyta to jednak trochę więcej).

IDK About You do połowy jest dla mnie nie do zniesienia, od połowy trzyma się na cieniutkim transowym motywie syntezatora, ale przez Philipa Sherburna została uznana za najbardziej fascynującą piosenkę zestawu. Wychwala ją, jak łatwo się domyślić, za szczegóły – tempo 150 bpm (rzeczywiście, stosunkowo rzadkie, ale z pewnych przyczyn), zniekształcone partie wokalne, które brzmią jak gdyby zostały nagrane na komórce (to pozostawiam bez komentarza) i beat grany na brazylijskim instrumencie cuíca, czyli bębnie rodem z samby. Podobnie można za autorem recenzji w Pitchforku rozkładać na części pierwsze beat Falling (to zresztą dla mnie jeden z 2-3 utworów, w których znalazłem przynajmniej brzmieniowe oparcie dla zainteresowania powtórnym słuchaniem), co nie zmienia faktu, że zmierza donikąd.

W większości utworów nie mamy ani dłuższego, rozwijającego się motywu melodycznego – są zwykle dość natrętnie powtarzane banalne frazy, jak w tytułowym Plunge – ani gry dynamiką całej kompozycji. Zabawny jest „singlowy” – choć ukazał się ledwie tydzień przed albumem To the Moon and Back – ale powiedzmy sobie szczerze, że siła tego utworu zasadza się na jednorazowym efekcie kontrastu stosunkowo łatwej jak na Dreijer piosenki, którą mogłaby wykonywać jakaś Kesha albo inna młoda gwiazdka pop, z niecenzuralną puentą [tu spoiler, ostrzegałem] I want to ram my fingers up your pussy. Działa raz. Ciekawe jest nawiązanie w Mustn’t Hurry do potężnych brzmień Laurie Anderson rodem z lat 80., ale utwór znów rozwija się w dość oczywisty sposób. Jest jeszcze This Country, którą w Ameryce (Sherburn) i w Anglii (Guardian) uznają za manifest walki politycznej, ale ja nie potrafię czytać tego Free abortions and clean water / Destroy nuclear / Destroy boring inaczej niż rodzaj satyry na Szwecję (coś jak The Square, tylko w mniej jasnej formie), gdzie akurat aborcja jest bodaj najłatwiejsza. Cóż, to nie jest ten kraj, o którym myślicie – chciałoby się powiedzieć Anglosasom za Gwiezdnymi wojnami.

Może czegoś głębszego tu nie zrozumiałem, może po prostu nie do końca kupuję specyficzne poczucie humoru Dreijer, ale pozostanę w gronie nieprzekonanych i z myślą o pocieszeniu innych nieprzekonanych pisałem ten tekst. Pewnie już z powyższego opisu wynika, że główny problem, jaki mam z Plunge, to kompozycje. Typowe utwory z edytora, trzymają się na tym, co się zrobi w komputerze, klejone są z części i słychać te szwy, a przede wszystkim – opierają się na efekciarstwie brzmieniowym. Przy czym mocne, pochodzące najprawdopodobniej z software’owej syntezy barwy nie są też pierwszej świeżości. Od Dreijer – choćby po ekscesach The Knife – wymagam w tej dziedzinie więcej. Poza tym to czysty transhumanizm muzyczny – bez komputerowej kroplówki nie żyje, traci rację bytu (wyjątkiem jest oczywiście utwór Red Trails, najlepszy zresztą w zestawie, choć de facto jest tu ciałem obcym). Włącznie z wokalami, które Dreijer tradycyjnie (to też trop Anderson, ale moim zdaniem zbyt natarczywie podejmowany) przetwarza i zamienia w harmonie, przy okazji także w partiach instrumentalnych korzystając z harmonicznych funkcji samego syntezatora. To też mogłaby być satyra – ale na własny, wbrew pozorom coraz bardziej ciasny fragment muzycznego krajobrazu. Bo jeśli chodziło o to, by nabrać ludzi na dobre recenzje, to nawet się udało.

FEVER RAY Plunge, Rabid 2017, 5/10