Swobodna fuzja
Dodatkowy niedzielny odcinek zacząłbym najchętniej z pewną dozą zarozumialstwa, czyli z przydatną podczas pracy w niedziele dobrą samooceną. Otóż na świecie nie jest jak na Polifonii – ilość nie zawsze przekuwa się w jakość. Zdarzają się jednak wyjątki. Na przykład grupa King Gizzard and the Lizard Wizard. Wydali już trzy z pięciu zapowiadanych na ten rok albumów. O Flying Microtonal Banana być może niektórzy już zdążyli zapomnieć, ale sobie przypomną – pod koniec roku. Wydane w czerwcu Murder of the Universe było moim zdaniem trochę przekombinowany. I gdy już chciałem ponarzekać na Australijczyków i ogłosić, że ich piątka zamienia się w równię pochyłą, Sketches of Brunswick East okazuje się płytą zaskakująco udaną. Choć stawia pewne warunki.
O ile przy Flying… trzeba było lubić psychodelię, to żeby być fanem nowego albumu należałoby lubić scenę Canterbury – to wyjątkowe brytyjskie środowisko z lat 60. i 70., które uprawiało swoiście pojmowane fusion. Ciepłe, piosenkowe, trochę bardziej romantyczne, marzycielskie. Zaskakująca u King Gizzard jest lekkość, z jaką weszli w tę konwencję i rozbudowali ją (w takich utworach jak A Journey to (S)hell). Na instrumentalnym w większości albumie odgrywają bardzo ładne, chwilami nawet trochę cukierkowe tematy o niemal filmowym charakterze, budują powłóczyste, harmonijne chórki, dając pograć gitarom przetworzonym przez wah-wah, dając też wybrzmieć mocno szarpanemu basowi i kapitalnie postarzając brzmienie całości – aż zaczyna sprawiać zagubionej płyty Soft Machine albo Roberta Wyatta. Z miękkimi partiami pianina elektrycznego i fletowymi melodiami (jak w znakomitym Rolling Stoned). Choć pewnie estetyka okładki wskazywałaby bardziej na analogiczne tropy amerykańskie, czyli jazzrockową muzykę Franka Zappy.
Sketches… rozkręca się powoli, wyższy bieg łapie – tu w zależności od naszych upodobań – albo przy wpadającym w ucho utworze Tezeta, albo wraz ze swingową drugą (z trzech) częścią tytułowego utworu, który ma w sobie i jakąś naiwność soundtracków z Disneya, i rockowy modernizm Stereolab. Cranes, Planes and Migranes zaskakuje podjęciem wątków etiopskiego jazzu (rytmika) i wejściami nieparzystego metrum. Wszystko pełne muzykalności i naturalności, pozbawione zadęcia – i wysilenia, w szczególności jak na trzecią płytę w roku i próbę bicia rekordu. Utwór The Book ucieszy tych wszystkich, którzy tęsknili za mikrotonowością Flying… – pozbawione natarczywego, drapieżnego charakteru i tempa tamtego albumu, utrzymane w rytmie bossa novy (!), nastawione na lekkość i kanapowe, jest to nagranie idealnym łącznikiem między dwoma z tegorocznych albumów King Gizzard. Jeśli tak dalej pójdzie, to na przyszłorocznym Off Festivalu King Gizzard będą mogli codziennie grać koncert z innym – ciągle jednak nowym – repertuarem.
KING GIZZARD AND THE LIZARD WIZARD with MILD HIGH CLUB Sketches of Brunswick East, Heavenly 2017, 8/10
PS Gdyby ktoś chciał sobie rozwinąć temat Mild High Club (Alexander Brettin, gość na powyższej płycie), to dobrzy ludzie zwracają mi uwagę na tę dyskografię: mildhighclub.bandcamp.com