Zola Amos kontra Tori Jesus
Jeśli ruch protestu przeciwko cynicznej i chamskiej grze, którą uprawia alt-right, będzie wyglądał jak płyta Tori Amos, to możemy pakować manatki. Bo jeśli np. negacjonistom danych o zmianie klimatu nie przeszkadza kolejny huragan zmiatający im czapki i domy znad głów, to co też takiego im zrobi Up the Creek, klimatyczny protest-song z najnowszej płyty Amerykanki? Wprawdzie piosenka jest jednym z mocniejszych – pod każdym względem – fragmentów albumu Native Invader (który Trumpa ma sprytnie zakamuflowanego w tytule), wprawdzie Amos zgrabnie apeluje, by zbroić „milicję umysłu” przeciwko „ślepym na klimat”, to jednak te wydelikacone, kulturalne apele śpiewane manierą tyleż piękną, co archaiczną, mówią jedno: XX wiek zaczyna czasami brzmieć jak XIX wiek musiał pobrzmiewać o tej porze sto lat temu. Estetyka i przekaz rozmijają się na płycie Tori Amos tak wzorcowo, że aż musiałem o tym napisać, konfrontując przy okazji dwie wokalistki z dwóch różnych stron muzycznego spektrum, mające jednak sporo wspólnego. Stąd (zakamuflowana w tytule, nie wiem, czy tak sprytnie) Zola Jesus.
Po romansach z kameralistyką i trafieniu na moment do katalogu Deutsche Grammophon Tori Amos z wyraźnym trudem wraca do popu i wydaje się, że choć potrafi szlachetność muzyki poważnej przeszczepiać na rozrywkowy grunt (Breakaway, częściowo rozbudowany Reindeer King, czyli utwór w imponujący sposób rozpoczynający płytę), to gubi się zupełnie w prostszych aranżacjach. Chodzi tu przede wszystkim o wykorzystywanie pewnych klisz w myśleniu o brzmieniach – utwór Wings to już nie okolice Kate Bush, ani nawet wczesnych albumów Amos, tylko słaby Varius Manx. Automatyczna perkusja brzmi jak gdyby w tej dziedzinie nic się nie zmieniło przez ostatnich 20 lat, a syntezatory to fabryczne ustawienia maszyn z epoki. Może to zasługa przedawnionego know-how, a może efekt współpracy z mężem Markiem Hawleyem, mającym stopniowo coraz większy wpływ na albumy Amerykanki, już nie tylko pod względem technicznym. Czasem – jak w Chocolate Song, gdzie autorce udało się napisać w miarę efektowny refren, ale zwrotkę zostawiła w stanie totalnej nudy – słychać, że zagubiła się jako kompozytorka.
Cały ten wyrafinowany detal, cała zmysłowa panierka, które oczywiście i wcześniej można było odrzucać, stają się na Native Invader trudne do zniesienia nawet dla miłośników tego typu grania. A choć sam jego fanem nie byłem, zdarzało mi się reagować bardzo pozytywnie. Nie byłem też dotąd wielkim fanem twórczości Zoli Jesus – innej Amerykanki, której płyty wydawały mi się zwykle przestylizowane. Tyle że mieszanina współczesnego elektronicznego gotyku i naleciałości skandynawskich wokalistek (z Bjork włącznie – tę widać nawet w stylizacji okładkowej) tworzy w porównaniu z albumem Amos całość zaskakująco mocną, a przede wszystkim wyrazistą. W wielu fragmentach właściwie mogłaby się spodobać i słuchaczom Amos – bo przecież te niemal industrialne bębny w Exhumed efektownie wzbogacają partie wiolonczeli Shannon Kennedy, tworząc całość brzmieniową potężną, choć zarazem minimalistyczną, prostą, ale intrygującą, za jaką i dzisiejszy Deutsche Grammophon mógłby się oglądać, biorąc pod uwagę zmieniające się grono kompozytorów w seriach muzyki współczesnej niemieckiej wytwórni.
Wydana tego samego dnia Okovi to płyta już bez takich odniesień do sytuacji społeczno-politycznej Ameryki, eksponuje raczej prywatne wspomnienia i opowiada o dążeniu do wyzwolenia, co zresztą sugeruje tytuł – Okowy – przypominający zarazem o słowiańskich korzeniach artystki, która lubi się podpisywać również jako Nika Roza Danilova (choć i to nie jest jej prawdziwe nazwisko). Album jest też bardzo konsekwentny, jeśli chodzi o klimat, a zarazem różnorodny – prowadzi nas od liryzmu Witness do rozwijającego się w taneczny utwór Veka i prostego syntezatorowego Remains, nagrania tyleż zgrabnego, co przypominającego, że mocno podkręcane harmonizerami partie wokalne i chłodne rytmy mają przyszłość – choćby poprzez analogie do języka, którym posługuje się współczesny pop z list przebojów. Zestaw jest nierówny, ale jego najmocniejsze momenty robią bardzo duże wrażenie i tym razem całkowicie mnie przekonują. W krótkich tekstach Zola nawet nie sili się na wielkie przenośnie, jakie buduje Tori (choć są poetyckie nawiązania do Achmatowej w utworze Veka), ale – jak to bywa w piosenkach – nadaje prostym frazom moc: If it doesn’t make you wiser / Doesn’t make you stronger / Doesn’t make you live a little bit / What are you doing? – śpiewa w świetnym Wiseblood będącym naturalną kulminacją albumu. Trawestując: po co się zapędzać w metafory, jeśli to nie przynosi przyjemności?
Kiedy Amos w tekście finałowej piosenki z wersji deluxe Russia kreśli obraz Rosjan angażujących się w wewnętrzne sprawy Ameryki (swoją drogą – odrobina dodatkowego zaangażowania, za które trzeba dodatkowo zapłacić), wypada znów – dokładnie jak sygnalizowałem na początku – delikatnie, a nawet naiwnie. Zola kończy elegią Half Life, w mrocznym stylu, z wokalizą, bez słów. A mimo to wydaje się, że było jej więcej przez tych 40 minut trwania płyty niż Tori w ciągu ponad godziny.
TORI AMOS Native Invader, Decca 2017, 5/10
ZOLA JESUS Okovi, Sacred Bones 2017, 7/10