Zarabianie przez powtarzanie
Seria filmowa na Polifonii w zeszłym tygodniu cieszyła się zainteresowaniem, więc jeszcze jeden odcinek – ostatni na pewien czas. O elektronicznych ścieżkach dźwiękowych, które przeżyły swój rozkwit na przełomie lat 70. i 80., po czym wyszły z mody. Jeszcze 20 lat temu (był taki moment) należały do rzadkości, a 10 lat temu ciągle wydawały się drugorzędne. Zmienili to moim zdaniem najpierw Clint Mansell, a później Cliff Martinez za sprawą Drive, ten ostatni w typowym w tych czasach geście muzyki, która ciągnie cały film. I skłania studia filmowe do nieustannych powtórek. Bo studia filmowe lubią powtórki bardziej niż kompozytorzy muzyki repetycyjnej. I efektem ubocznym tej fali są także dwie ścieżki, o których dzisiaj.
Pierwsza to muzyka do odcinka Black Mirror pt. San Junipero. Przy czym traktować go należy jako osobny film (pisałem już zresztą o tym wyjątkowym odcinku na Polifonii). Dostępny od wielu miesięcy w wersji cyfrowej, a od niedawna także na takim apetycznym winylu jak ten ze zdjęcia (ze strony Lakeshore/Invada) – jest też wersja picture disc. Autorem jest wspomniany Clint Mansell, którego pracę producenci sprzedają jako pewien trick. Otóż całość filmu kojarzymy przede wszystkim z atrakcyjnym zestawem piosenek, w tym Heaven Is the Place On Earth Belindy Carlisle, którego tytuł znajdziemy tu zresztą na załączonym plakaciku. Ale to, co dostajemy na płycie – czyli oryginalna muzyka Mansella – to coś, czego raczej z filmu nie zapamiętacie. Delikatne, pastelowe miniatury elektroniczne z ponadnormatywną zawartością nostalgii. I lekkim przebudzeniem w znanej z napisów końcowych repryzie tematu tytułowego. A wcześniej naprawdę poruszającym tematem Waves Crushing On Distant Shores of Time, który jednak równie dobrze mógł zostać napisany na orkiestrę.
Soundtrack Mansella jest niezwykle stylowy, ale zarazem zupełnie niewciągający. Nie przypomina nawet do końca konkretnych scen z filmu (w dyskusjach pod jednym z poprzednich wpisów coś takiego pojawiło się jako pozytywna cecha muzyki filmowej), a przede wszystkim muzycznie niewiele wnosi do dorobku byłego członka Pop Will Eat Itself. W znakomitej pod każdym względem serii Black Mirror i soundtracki bywały już lepsze (z ostatniej serii -choćby Men Against Fire Bena Salisbury’ego i Geoffa Barrowa). Ale z tą nieco kiczowatą popartową okładką (jest jeszcze – dla spostrzegawczych – dedykacja dla Heather Joy Mottoli, zmarłej przedwcześnie gwiazdy porno) to mistrzostwo świata w dziedzinie opakowań.
CLINT MANSELL Black Mirror: San Junipero – Original Score, Netflix/Lakeshore/Invada 2016/2017, 6/10
Filmu Good Time Benny’ego i Josha Safdiech jeszcze nie widziałem, nie wiem, czy jest już data polskiej premiery, ale w sumie dość głośno o nim w obiegu festiwalowym, także za sprawą soundtracku nagrodzonego w Cannes. Autorem muzyki jest Daniel Lopatin, czyli Oneohtrix Point Never. Zasadniczo nie wychodzi tu bardzo ze swojej zwykłej roli dostarczyciela różnorodnych nagrań elektronicznych zawsze odwołujących się do przeszłości. I prezentuje się tak, jak gdyby chciał nam wręczyć wizytówkę. Jego płyta przynosi proste odniesienia do Tangerine Dream i Johna Carpentera (z bardzo ryzykownymi estetycznie solówkami syntezatorowymi – tego chyba w takich ilościach jeszcze u niego nie mieliśmy, autor ociera się tu o Jana Hammera), trochę klimatów charakterystycznych dla współczesnej mody filmowej, czyli z brzmieniami z lat 80., a wreszcie nieco muzyki płynnie przechodzącej z delikatnych soundscape’ów do hałaśliwych arpeggiów, niczym na pierwszym odcinku działalności Daniela Lopatina pod szyldem OPN. Żeby było bardziej filmowo, mamy tu jakieś strzępki dialogów.
Zapewne trudno się będzie powstrzymać przed rozpoczęciem słuchania również tej płyty od końca, od jedynej piosenki w zestawie, czyli The Pure and the Damned nagranej z Iggym Popem. Nie będzie ona pewnie aż takim zaskoczeniem dla kogoś, kto słyszał wcześniej np. efekty współpracy Popa z Alvą Noto i formacją Tarwater. Choć tu, u Lopatina, mamy prawdziwą piosenkę, a nie opowieść na elektronicznym tle.
Nabieram z czasem szacunku do OPN. Już nie za nowe rozwiązania, bo tych bym tu szczególnie nie wypatrywał, tylko za zapał. Po pierwsze napisał (choć być może pisze cały czas i po prostu wyjął z archiwum) sporo muzyki do tego filmu, budując tu kilka małych kulminacji (jak w otwierającym całość utworze tytułowym), zaskakując kontrastami i praktycznie nie pozostawiając miejsca na nudę. Dlatego sam muszę sobie pozostawić pewien margines, bo po konfrontacji z filmem moja ocena – już wysoka – może się okazać jeszcze wyższa. Wydaje się, że Lopatin udźwignął ciężar budowania suspensu, nie zamieniając tej muzyki w żonglerkę brzmieniami na dobrze znanym terytorium – stare, tandetne tematy telewizyjne eksplorował przecież od dawna. Nie przestaje mnie zaskakiwać i nie przestaje się uczyć.
ONEOHTRIX POINT NEVER Good Time OST, Warp 2017, 7-8/10