♬ Santana: Wstydliwe wyznania
Są takie tytuły, które powinny zostać na liście zapowiedzi. Tu jeszcze prezentują się jako tako – czasem pod warunkiem, że nie zobaczymy okładki. Ta uwaga ma zastosowanie tym razem, bo ten gołąbek pokoju jest wyjątkowo kiczowaty. Warto też dla porządku przypomnieć, że jest rok 2017, a nie 1967 – choć już wtedy teoretycznie panowie Carlos Santana i The Isley Brothers mogli ze sobą współpracować. No, oczywiście bez pani, bo czwartą uwiecznioną na zdjęciu osobą jest żona Santany, młodsza o generację perkusistka Cindy Blackman. Choć w pierwszych taktach próbuje nas zmylić automat perkusyjny – później Cindy nie tylko gra, ale i śpiewa w utworze własnego autorstwa. A całość jest kontynuacją współpracy z Ronaldem Isleyem rozpoczętej przez gitarzystę na jego ostatnim autorskim albumie. Power of Peace to nie jest płyta wybitna, ale tak dziwna, że postanowiłem parę słów napisać, także przez słabość do Carlosa, wtedy jeszcze nazywającego się Devadipem, którego płyty – wśród kilku innych, ale ze szczególnym wskazaniem rodzicielskim, że tak wyznam – odziedziczyłem swego czasu po ojcu.
No więc po pierwsze – nie ma mowy o tym, żeby to był album The Isley Brothers z gościnnym udziałem słynnego gitarzysty. Nic z tych rzeczy. Gitarą Santany przeładowane – jak to bywa w wypadku jego nerwicy natręctw prowadzącej do wtykania minisolówek i ozdobników w każdą możliwą przestrzeń (co bywa nieznośne i kiczowate jak ten gołąbek) – są wszystkie utwory, ale też trudno powiedzieć, by całość wyprawy odbywała się pod jego dyktando. Ernie i Ronald Isleyowie przejmują czasem inicjatywę, tym bardziej, że sam repertuar to piosenki zdecydowanie z ich półki. Problem więc w tym, że nie wiadomo, kto tu kogo prowadzi. Nie wiadomo – co więcej – dokąd. Bo poza wspomnianą kompozycją Cindy Blackman Santany mamy tu covery klasycznych utworów, głównie z kręgu soulu, funku (Stevie Wonder, Marvin Gaye, Curtis Mayfield), trochę bluesa (I Just Want To Make Love To You Williego Dixona). Z ich nowych wykonań nie wypływa dosłownie żadna nowa jakość – i myślę, że potwierdzą to nawet entuzjaści, którzy cmokają nad aksamitnymi wokalami Ronalda Isleya czy nad latynoskim gitarowym ogniem w Gypsy Woman Mayfielda (coś w nim jest zresztą). Poza nową wersją God Bless The Child z repertuaru Billie Holiday. To utwór, który doczekał się setek coverów, ale ten brzmi jakby kapela na motywach God Bless the Child grała People Get Ready. A to jest nawet dość zabawne, przynajmniej przy pierwszym słuchaniu.
Ckliwość, tania słodycz i kicz mogą być w wypadku Santany po prostu naturalnym skutkiem ubocznym działalności, który nadekspresyjnemu gitarzyście może się przytrafić raz czy drugi. Dla soulu i funku to cechy, które drugą i trzecią ligę odróżniają od pierwszej. Kilka spośród tych piosenek brzmi jak muzyczna wersja fotografii stockowej, mimo całego doświadczenia i umiejętności muzyków. A wołanie o pokój – jakkolwiek słuszne – nie prowadzi nas tu daleko. Ani na salony, ani nawet do sypialni. Choć jak wiadomo ludzi podniecają takie rzeczy, że łatwo się zdziwić.
THE ISLEY BROTHERS | SANTANA Power of Peace, Legacy 2017, 5/10