Do kolegów z prawej 20 lat później
To będzie wpis o charakterze politycznym – tych wszystkich, których to mierzi, drażni lub boli, proszę więc, żeby przekliknęli na drugi, czysto muzyczny, który publikuję w tym samym momencie (pierwszy raz coś takiego). No bo tak: Wraca człowiek z urlopu i zdaje sobie sprawę, że wszędzie gorąco, ale w domu goręcej. W dodatku szlaja się człowiek (jak zwykle w moim wypadku) po krajach zachodniej Europy nękanych problemami z terroryzmem i walką z prawicowym populizmem. W tym roku postawiliśmy na Anglię, bo wiadomo – Brexit, trzeba tę całą katastrofę obejrzeć jeszcze w godnych warunkach, bez wizy. I wyobraźcie sobie, że oni tam się bawią, wypoczywają, wystają przed tymi pubami jeszcze tłumniej niż kiedyś, wywieszają tęczowe flagi na Tower Bridge i tłumnie uczestniczą w paradzie LGBT, przy czym wiadomości w pierwszym programie telewizji publicznej opowiadają o tym wydarzeniu przez pół dnia w pozytywnym tonie, wielkie banki sponsorują, a orkiestra wojskowa przed Buckingham Palace gra z tej okazji na uroczystą zmianę warty medley piosenek Abby z Dancing Queen na czele. W metrze ludzie o wszystkich możliwych kolorach skóry mażą po tych samych ajfonach i czytają ten sam „Evening Standard” z wieściami z Wimbledonu, bo to drugi temat wakacji. I nie skaczą sobie do gardeł. Żadnego pasa szahida przez całe dwa tygodnie i żadnych zwiększonych sił policyjnych, że o wojsku nie wspomnę. Za to oczywiście paru miłych Polaków tu i ówdzie. W Kornwalii, gdzie podobno nie lubią naszej nacji bardziej niż gdzie indziej (wyjątkowo tłumnie głosowali za Brexitem) ludzie ogólnie przesympatyczni. I wracamy do Polski, tej enklawy spokoju ochronionej przed uchodźcami i potwornym genderem, osłoniętej przed knowaniami Sorosa i widmem aborcji na życzenie, a tu – manifestacje w całym kraju, „mordy zdradzieckie”, no i nawet dla Brytyjczyków właśnie stajemy się nowym gorącym tematem po wyściskaniu się przez młodą parę książęcą z naszą grupą trzymającą władzę.
Jeśli coś mnie w tej sytuacji dziwi, to nie postawa polityków, których główną metodą działania jest ucieczka do przodu – raz złamane prawo zmusza do dalszej obrony, czego ilustracją jest dzisiejsza sytuacja z ustawą o SN. Dziwi mnie postawa kolegów po fachu – szczególnie tych, których miałem okazję poznać. Tu pora na kilka zdań autolustracji. Zaczynałem poważną pracę dziennikarską jako autor „Życia”, do którego ściągnął mnie kiedyś (dzięki referencjom szefowych „Ex Librisu”, gdzie znalazłem się dzięki pewnemu tekstowi o komiksie) Igor Janke. Zawdzięczam mu więc dużo i ostatni, nieśmiały dość komentarz obecnego szefa Instytutu Wolności, że „Leczenie dżumy cholerą nie jest dobrą metodą” w dobrej wierze uznaję za komentarz do tego, co się wydarzyło w polskim parlamencie.
W „Życiu” terminowałem – niedługo – w towarzystwie wielu młodych dziennikarzy prawicy, choćby specjalizującego się wtedy w tematyce kościelnej Cezarego Gmyza, późniejszego szefa „Faktu” Grzegorza Jankowskiego, Roberta Krasowskiego (prowadził „Dziennik”, dziś czasem pisuje dla „Polityki”), publikującego dziś we „W Sieci” Piotra Zaremby czy sympatycznego Jana Wróbla (dziś prawe skrzydło Tok FM), któremu podlegałem przez pewien czas bezpośrednio. Popołudniami (jeszcze studiowałem) zajmowała się więc moją edukacją dziennikarską młoda prawica, a wieczorami utrzymywałem dla odmiany dość szerokie kontakty z prawicą fantastyczno-naukową, będąc regularnym gościem Macieja Parowskiego w „Nowej Fantastyce” i prowadząc spotkania z udziałem – wówczas głównie fantasty, a nie publicysty politycznego – Rafała A. Ziemkiewicza. Z tym ostatnim rozmawiałem przy piwie o Oldze Tokarczuk, której książki, o ile dobrze pamiętam, wyjątkowo sobie (wśród mainstreamowej polskiej literatury) cenił. Warto zaznaczyć to jasno: gdyby nie „Życie”, być może nie dostałbym pracy w „Machinie” (spora część redakcji miała wcześniej kontakt z „Życiem” lub „Życiem Warszawy”), a – co za tym idzie – nie byłbym teraz tu, gdzie jestem.
Z „Życia” odszedłem – to ciągle rok 1997 – by pracować w „Expressie Wieczornym”, wówczas dzienniku Marquarda, a wcześniej przybudówce Porozumienia Centrum, wciąż jeszcze redagowanym na Nowogrodzkiej. To trwało jeszcze krócej, bo gazeta była w agonii, wielokrotnie wyprzedzał ją „Super Express”, założony przez dziennikarzy, którzy przed polityczną linią Porozumienia Centrum w swoim czasie z „EW” uciekli. Ba, mało brakowało, a opublikowałbym wówczas coś na łamach konserwatywnego „Nowego Państwa”, do którego próbował mnie ściągać jeden z kolegów z „Życia” (uciekła tam duża grupa dziennikarzy tamtego tytułu), jednak szybko samemu uciekł do „Gazety Wyborczej”. Podziały międzyśrodowiskowe wydawały się coraz głębsze.
Do radiowej Trójki ściągnął mnie (po złożeniu z wolnej stopy konspektu audycji) Krzysztof Skowroński, który przyjął mnie z komentarzem, że noszę okulary (podobnie jak kolega red. JH, z którym ów konspekt składaliśmy) i dobrze mi z oczu patrzy. Być może nigdy wcześniej, ani nigdy później nie udałoby mi się dostać do tego radia, które przez wiele lat było raczej zamknięte na przyjmowanie nowych autorów, poza stażystami, albo przyjmowało ich z klucza politycznego. Mniej więcej w tym samym czasie odmówiłem wypełnienia blankietu (rocznik 1974, w 1989 r. miałem 15 lat) lustracyjnego, który za poprzednich rządów PiS dostali z odpowiednimi klauzulami pracownicy – również ci w moim wieku. Jak się później okazało, akcja została zakwestionowana przez TK – do takich rzeczy m.in. przydawał się niezależny Trybunał Konstytucyjny. Teraz – jak widać – bez pytania zlustrowałem się w drugą stronę.
Nie miałem problemów z cenzurą wewnątrzredakcyjną w czasach współpracy z kolegami z prawicy. Wygładzili coś w jednym cz dwóch miejscach, parę razy trochę mnie denerwując, ale być może były powody. Z kilkoma osobami – np. z doskonale moim zdaniem wykorzystującym to prawicowe zaplecze Robertem Mazurkiem – mijałem się jeszcze w redakcjach. Śledziłem losy właściwie wszystkich wymienionych osób, które bliżej poznawałem podczas tych wieloletnich kontaktów (do „Życia” przyszedłem w 1997 roku, do Trójki trafiłem już w roku 2007). Prawie wszyscy rekrutowali się z pierwszego pokolenia, które na świeżo po 1989 roku wchodziło do polskiej prasy, większość dostawała najlepsze stanowiska, błyskawicznie awansując, mieli doskonałe kontakty pokoleniowe, które pchały ich do przodu, dobrze zarabiali, finansowo stanowiąc elitę dziennikarstwa swojego pokolenia. Zdecydowana większość nie miała powodów do frustracji. Paru wylądowało w reklamie lub marketingu, kilku powinęła się noga, chcieli za szybko, ktoś przeżył tragedię rodzinną. Ale mimo to tego, czego nie pisze i czego nie mówi dziś większość z nich (od razu zastrzegam: każdy z kolegów z prawej reaguje jednak nieco inaczej, no i nie jest to na szczęście klasa dziennikarska obecnego TVP Info), w znacznej mierze po prostu nie rozumiem. Jestem na szczęście na innej ścieżce. Myślę, że jest na tyle szeroka, żebyśmy się jeszcze kiedyś na niej zmieścili. Ja nie będę miał problemu z tym, że mimo różnic staniemy w jednej czy drugiej zasadniczej sprawie koło siebie. Mam nadzieję, że i oni nie będą mieli z tym problemu.
Symbol firmujący ten wpis pożyczyłem od Michała „Śledzia” Śledzińskiego, którego poznałem w tym samym 1997 roku jako redaktor „Świata Komiksu” – to pismo miałem ostatnio okazję wspomnieć w zacnym gronie polskich komiksiarzy, których ostatnio miałem okazję spotkać w większej grupie – z całą ich różnorodnością światopoglądową – na pewnym miłym towarzyskim forum. Dało mi to do myślenia – czy u dziennikarzy coś takiego byłoby możliwe?
Komentarze
Bartek, pytanie kończące twój wpis jest jak najbardziej zasadne…. Ale czy nie powinno być pytaniem retorycznym jednak? Za tzw. komuny podziały społeczne rozgrywały się z grubsza na poziomie: oni (‚komuchy”) i my („solidaruchy – styropianowcy”, a wcześniej cały ten ferment niepodległościowy). Podziały te były na tyle istotne w życiu zwyczajnych ludzi, że np. mój ojciec, który należał do tej drugiej grupy i był w tym zakresie (i nie tylko w tym) prawdziwym hardcore’owcem, nie spożywał alkoholu w czasie spotkań rodzinno-świątęcznych ze swoim szwagrem, który pochodził z środowiska skomuszałej inteligencji. Zresztą gardził nim w każdy możliwy sposób, co było dość dziwne, gdyż w sumie nie znał tego człowieka. Nawet nie mieli okazji ze sobą rozmawiać. Dla niego wystarczyła informacja, że człowiek zapisał się do PZPR przed zakończeniem studiów.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż nie w każdej rodzinie dochodziło do takich sytuacji. Mimo to ten problem ciągle podskórnie buzował i nigdy nie zelżał w swej rozpaczliwej beznadziejności, nawet w tym radosnym okresie transformacji ustrojowej, przez lata 90., aż po rok 2004, gdy wstąpiliśmy do UE.
W świecie, gdzie dominuje internet z całym tym technologicznym oprzyrządowaniem błyskawicznej i nieskrępowanej wymiany informacji, przestało się liczyć tabu… przestały się liczyć maski i stwarzanie pozorów. Anonimowość i wolność (jakkolwiek ten abstrakcyjny termin jest pojmowany przez kretynów od smartfonów i Facebooka) pozwoliły wydobyć na światło dzienne te wszystkie skrywane animozje społeczne.
Wspomniałem o ojcu, którego postrzegam jako hardcore’owca, ale tak naprawdę ja chyba go prześcignąłem w pewnych sprawach.
Wprawdzie w swojej pracy nie unikam rozmów z ludźmi (których poglądy polityczne i postawa etyczna są mi znane i dalekie od moich standardów oraz akceptacji) i potrafię nawet, choć przyznaję, że przychodzi mi to z bólem, współpracować z nimi w celu rozwiązywania różnych problemów służbowych, ale konsekwentnie unikam wszelkich kontaktów pozasłużbowych z tym towarzystwem. Chciałbym jednak tu zaznaczyć, że moja niechęć nie jest ukierunkowana jedynie do ludzi o tradycyjno-konserwatywnych poglądach. Niewiele mniej przerażają mnie także ci, którzy zaciekle bronią swojego modernistycznego, tzw. lewackiego światopoglądu, choć niewątpliwie jest mi on bliższy. Kluczem do tej niechęci do obu stron tego konfliktu jest bezmyślność obu zwaśnionych stron, która powoduje totalne pogrążenie się w urojonym świecie swoich pseudoprawd, pseudowartości, fikcji i fatalnym zacietrzewieniu.
Dlatego nie dziwi mnie ta cała polaryzacja społeczeństwa, która się rozlewa i przenika przez różne aspekty życia państwowego czy nawet rodzinnego.
Będąc na czele jakiejś gazety czy rozgłośni radiowej, nie brałbym jeńców. Gdybym miał przyjąć jakiegoś (nieważne, znanego czy nieznanego) dziennikarza do pracy i wiedziałbym, że jest pochłonięty w swej durnocie światopoglądowej (bez znaczenia o jakim zabarwieniu), nie miałby czego szukać u mnie. Natomiast już pracujący na etacie, dopuszczający się durnej agitacji lub propagandowemu populizmowi, wywalony byłby na zbity ryj już następnego dnia.
Czy jest szansa na takie oczyszczenie środowiska dziennikarskiego? I pytanie chyba ważniejsze, czy czytelnicy / odbiorcy tego tak naprawdę chcą?
@Rafał KOCHAN –> Jest mi bliski Twój pogląd w tej sprawie, rodzinnie miałem w sumie dość podobnie, mój ojciec też wychodził z założenia, że nie należy flirtować z systemem. Tyle że – tak sobie myślę – gdyby żył, mógłby dziś z tego całego antykomunizmu głosować na PiS. Pewnie nie byłoby nam łatwo się dogadać. Szczerze mogę więc odpowiedzieć tak: trochę retoryki, a trochę ciekawości wziętej z rodzinnych doświadczeń.
Demokracja polega na debacie i kompromisie. Powinna różnić się tym od PRL, że podziały polityczne i światopoglądowe nie odgrywają tak dużej roli jak w czasach przed 89 rokiem oraz okresem samej transformacji.
Demokracja nie polega na tym, że jedna grupa narzuca swoją wolę i światopogląd drugiej grupie, w istocie do tej drugiej wrzucając wszystko i wszystkich, którzy nie są w tej pierwszej (czy to nie wygląda potwornie prymitywnie?).
A tak mniej więcej wygląda scena polityczna (i dziennikarska) w Polsce i mniej więcej taka była rola powołania „szlachetnego” projektu POPiS (służył zniszczeniu SLD co się udało i był etapem odtworzenia porządku partyjnego z czasów PRL).
Demokracja nie pozwala na wprowadzenie jednej konkretnej religii do szkół, nie pozwala biskupom decydować o systemie prawnym w Polsce oraz rozdawać im przywileje na podstawie dość ogólnikowych punktów konkordatu.
Nie pozwala na narzucenie ludziom antykobiecego prawa antyaborcyjnego, pomimo 1,5 mln podpisów sprzeciwu. Prawa, które w istocie deprecjonuje kobiecość z całym szerokim spektrum zagadnień, które od tej pory można nazywać „pierdołami” – czyli przedszkola, żłobki, rozwój zawodowy i dostęp do rynku pracy, medycyna i farmakologia i to nie tylko związana z antykoncepcją bo kobieca seksualność i ścieśle związane z nią zdrowie to coś znacznie więcej jak sam akt seksualny, itd. itd….
A jakby tego było mało to ten akt dominacji nazywa sie do dzisiaj „kompromisem”.
Demokracja to system, w którym akceptujemy tych, których nie lubimy i jest tak dlatego, że jej istotą jest dążenie do pokojowej koegzystencji, a rzeczywistość po prostu wygląda tak, że zawsze jest gdzieś ktoś kto nas nie lubi.
m_malgorzata
25 lipca o godz. 0:18 1154938
Ażeby nie było to tak oczywiste, co pani napisała, niechże moje wątpliwości rzuca nieco inne światło na wysnute przez panią „życzeniowe” aspekty demokracji, jako ustroju, który, w mojej ocenie, bardziej chyli się ku końcowi (biorąc pod uwagę nie tylko polskie poletko) niż przeżywa glorię.
„Demokracja nie polega na tym, że jedna grupa narzuca swoją wolę i światopogląd drugiej grupie, w istocie do tej drugiej wrzucając wszystko i wszystkich, którzy nie są w tej pierwszej (czy to nie wygląda potwornie prymitywnie?)”
A demokracja czasami nie polega na tym, że obiera się taki kierunek cywilizacyjno-społeczno-kulturowy, który jest reprezentowany przez większość społeczną? Przecież to nie mniejszości decydują o tym, jakie dane społeczeństwo wymaga zmian w systemie. Po to są wybory co 4 czy co 5 lat, by okresowo ustalić, jaki kierunek zmian mają wybrani politycy przeprowadzać.
„Demokracja nie pozwala na wprowadzenie jednej konkretnej religii do szkół, ”
Jak to nie pozwala? A jeśli jest takie zapotrzebowanie społeczne? Chciałaby Pani pozbawić tej zdecydowanej większości rodziców możliwości posyłania swoich pociech na lekcje religii w szkole? Przecież gdyby w szkołach nie było chętnych rodziców i uczniów do uczęszczania na lekcje religii, to nie byłoby żadnego problemu. Przypomnę, ze religia nie jest obowiązkowym przedmiotem. I proszę nie podawać tutaj argumentu, bo jest on nierzeczowy, że istnieje w małych miejscowościach ostracyzm srodowiskowy w stosunku do tych dzieci czy rodziców, którzy rezygnują z lekcji religii.
„Nie pozwala na narzucenie ludziom antykobiecego prawa antyaborcyjnego, pomimo 1,5 mln podpisów sprzeciwu.”
Jak się ma to 1,5 miliona do 96% mniej lub bardziej zadeklarowanych katolików w Polsce? Pomijając dzieci poniżej 18 roku życia, będzie to blisko albo ponad 30 mln. Przypomnę, że jakoś nie stwierdzono wyraźnej fali zdecydowanych ochotników podjęcia procedury apostazji w kościołach. Jeśli komuś nie pasuje antykobiece i antyaborcyjne prawo, za którym stoi kościół, a właściwie fundamenty wiary chrzescijańskiej, to dlaczego wiele tych protestujących kobiet ich mężów i innych osób nadal utożsamia się poprzez uczestniczenie w przyjętych społecznie rytuałach religijnych? Nie dostrzega pani pewnej sprzeczności tutaj?
„Demokracja to system, w którym akceptujemy tych, których nie lubimy i jest tak dlatego, że jej istotą jest dążenie do pokojowej koegzystencji, a rzeczywistość po prostu wygląda tak, że zawsze jest gdzieś ktoś kto nas nie lubi.”
Myli pani pojęcia. Tu nie chodzi o akceptację, tylko o tolerancję. Ja mam prawo pewnych ludzi lub zjawisk nie akceptować, ale obowiązek je i ich tolerować. Poza tym, demokracja nie polega na tym, by udawać, że ktoś jest mi obojętny, gdy faktycznie jest inaczej. Taka postawa rodzi znieczulicę społeczną, brak komunikacji, znienawidzoną poprawność polityczną i inne negatywne zjawiska społeczne, które nie służą konsolidacji społecznej.