Niepotrzebna płyta niezbędnego zespołu
Skoro już tu zajrzeliście po krótkiej przerwie w nadawaniu Polifonii, zacznę od kategorii „wstydliwe sekrety”. Otóż gdy ktoś mnie spyta o ulubiony utwór niemieckiej grupy Can – grupy, bez której żadna sensowna dyskusja o granicy między muzyką rozrywkową a eksperymentalną nie może się obyć – podam tytuł niezbyt lubiany, uważany w ich dyskografii za mało ważny. Hunters and Collectors z płyty Landed uważanej dość powszechnie za ten album, od którego wszystko się zaczęło psuć, a zespół zbyt mocno szedł w pop. Tymczasem ja tą piosenką, tyleż melodyjną, co mroczną (Łowcy i śmieciarze wychodzą zawsze w nocy – tak sobie tłumaczę refren), piosenką, która mogłaby rozpocząć kariery trzech Bauhausów, każdorazowo się upajam. Niby niedbale zgaszony, ale obłędny groove perkusji, dramatyczne partie gitary (to jedne z lepszych momentów Michaela Karoliego w zespole), ta dziwna melodia towarzysząca w tle linii wokalnej, wreszcie syntezatorowy finał. Skąd akurat ten wybór?
Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to w pierwszej kolejności obstawiać trzeba sentyment. Ten gra rolę w wypadku Landed, którego to albumu po raz pierwszy słuchałem w pewien gorący dzień lipca nad Bałtykiem, na plaży, 21 lat temu. Piosenki są jak wiadomo nośnikiem czasu i wspomnień. I w ten sposób Hunters and Collectors będzie już dla mnie na zawsze tą chwilą. Choć obok był ciekawszy muzycznie, dłuższy i bardziej udziwniony Vernal Equinox, to jednak nie on zgrał się z klimatem dnia. Na płycie The Singles są oba te utwory – i jeszcze 21 innych, z całego okresu działalności grupy. Od roku 1968 do 1991. Szybki przelot przez zmieniającą się dyskografię – od psychodelicznego prymitywizmu, przez jazz, eksperymenty z formą i taśmami, po te popowe próby. Przydatne, gdy ktoś chce w 80 minut przypomnieć sobie tę historię lub nabrać ogólnej orientacji, co też robili ci ludzie zafascynowani amerykańskim rockiem. niemiecką awangardą (Stockhausen) i rewolucją roku 1968. Bardzo przydatne, gdy ktoś chce zagrać w radiu skróconą, trzyipółminutową wersję sztandarowego Halleluwah, które w wersji albumowej trwało minut 18.
Gorzej gdy ktoś oczekuje nowych wrażeń. Tych dostarczała płyta The Lost Tapes, którą opisywałem przed pięcioma laty, wykorzystując już tytuł notki, który teraz byłby bardziej adekwatny. Zostało mi hasło „niepotrzebna”, bo kto przy zdrowych zmysłach zrezygnowałby z kupna 4-5 najlepszych płyt Can, by zafundować sobie zestaw singli? A przede wszystkim kto zdecydowałby się go kupić dla dostępnych tylko na singlach kompozycji: drugorzędnego, choć zbudowanego na obłąkańczym metrum Shikako Maru Ten, zabawnego co najwyżej Turtles Have Short Legs (oba z singla wydanego w okresie legendarnego Tago Mago), a wreszcie naprawdę koszmarnej wersji Silent Night (zapowiadającego płytę Flow Motion, dużo słabszą niż Landed) i zawstydzającej wręcz aranżacji Kankana (Can Can). Return czy Hoolah Hoolah – późne utwory grupy – to przy tym majstersztyki. Gdybym miał z tej kompilacji usunąć cztery nagrania, bez wahania skreśliłbym te cztery dodatki.
Nie można być wszystkim naraz. Can, choć był grupą wizjonerów łączącym to, co progresywne, z tym, co atrakcyjne, zarazem nie był zespołem singlowym. Płyta The Singles potrzebna jest więc tym wszystkim, którzy za wszelką cenę chcą mieć wszystko, co zespół wydał. I dobrze wiedzą, że do części z tych płyt nigdy nie wrócą – choćby dlatego, że reszta zbyt udana.
Choć jest jeszcze jeden sensowny powód, by kupić The Singles – by dorzucić się (czyli że do Puszki?) żyjącym członkom tej grupy do emerytury za wszystkie te wrażenia i momenty olśnień związane z ich genialnym katalogiem. Ja tłumaczę sobie zakup w ten właśnie sposób, zapętlając dziś Hunters and Collectors.
CAN The Singles, Mute 2017, 7/10
Komentarze
Natomiast jeśli ktoś chciałby poznać bliżej CAN z lat 1968-1977, z tej bardziej awangardowej odsłony, która często (może poza „Tago Mago”) ujawniała się jedynie w narkotycznych sesjach studyjnych w różnych konfiguracjach personalnych i nie była zwykle prezentowana publicznie, to gorąco namawiam do zdobycia za każdą cenę ich bootleg wydany na czterech CD-R „Outtake Edition”. Wydawnictwo jest praktycznie nie do zdobycia w fizycznej postaci. 10 lat temu jeden z blogów muzycznych zamieścił link do jego ściągnięcia. Obecnie, od ładnych kilku lat zarówno blog jak i te linki nie działają. Ponoć ktoś zaufany z otoczenia zespołu wykradł ich archiwalne taśmy i w tajemnicy w niewielkim nakładzie opublikował te nagrania. W każdym razie materiał zawarty na tym bootlegu jest dużo lepszy (w mojej ocenie, czyli wielkiego fana ich twórczości utrwalonej na „Tago Mago”) od tego, który został wydany na „The Lost Tapes”.
Jedynie na czwartym CD-R są nagrania z ich koncertów. Ale za to jakie nagrania! I jakie wykonania! Na pierwszym z nich, ponad dwudziestotrzyminutowym „Slipper Baths”, całkowicie upalonej albo narypanej alkoholem grupie pomyliły się sekcje rytmiczne do dwóch różnych nagrań, zaczęli od „Dizzy Dizzy”, potem nagle przeskoczyli na jakiś inny utwór, a jak publiczność zaczęła ich wyśmiewać i apelować, by przestali grać, postanowili (chyba na przekór publiczności) zrobić kompletny odjazd i chaos dźwiękowy… Na pozostałych utworach z tej płyty niewiele się zmienia. Czapki z głów i palce lizać!
___???
http://mutant-sounds.blogspot.se/2007/12/can-outtake-edition-complete-demo.html
Widzę, że jest celna diagnoza, jest odpowiedź z linkiem, aż miło. 🙂 Co do szkaradnych okładek – ten zespół jakoś od połowy lat 70. ma do okładek coraz mniej szczęścia.