Beaty, baty i kwiaty
1. Festiwal Unsound ogłosił właśnie tegoroczny motyw przewodni: Flower Power. Nie znam jeszcze oczywiście dokładnego programu, ale wiadomo, że w ramach kontynuowanego Unsound Dislocation kuratorzy przywiozą artystów z Rosji, Ukrainy, Białorusi i Kazachstanu, stroną graficzną zajęła się Aleksandra Grünholz (We Will Fail), a swoje pomysły tematyczne w ramach programu dyskusyjno-filmowego można zgłaszać do 15 maja. Można też wesprzeć ten ważny festiwal w niezbyt łatwych czasach. Będzie w każdym razie o lecie miłości 1967 roku, więc kwiaty, opór i psychodelia, ale z nawiązaniami do Kwiatów zła Baudelaire’a, co otwiera drogę do bad tripów, które do tej pory były specjalnością zakładu w większym stopniu niż miłe hedonistyczne historie. A biorąc pod uwagę nie bardzo idylliczne warunki świata 50 lat po lecie miłości i typowo dla Unsoundu apokaliptyczne spojrzenie (To odpowiedź na poczucie życia w cieniu pędzącego naprzód zegara zagłady – tłumaczą organizatorzy hasło), wersja polska tematu mogłaby brzmieć „Armaty w kwiatach”. Grafika wygląda w każdym razie tak:
2. Ostatnio dużo czasu zajmuje mi myślenie o tym, ile czasu zajmuje z kolei poznanie tej czy innej dziedziny wiedzy, o której myśleliśmy już, że ją znamy dobrze. nawet dość, wydawałoby się, czytelnej sfery popkultury – jak utrzymane w ośmiobitowym stylu gry wideo. Chodzi o Beat Cop polskiego studia Pixel Crow (wydana przez również polską firmę 11bit), która przypomina realiami dobrze (wydawałoby się) znany środek lat 80. Z beatów kojarzy mi się ten okres z Beat It Jacksona (o bitce), Looking for the Perfect Beat Afriki Bambaaty (o szukaniu idealnego beatu hiphopowego), Beat King Crimson (nie zapominajmy o beatnikach, którzy są bohaterami na równi z samym beatem) i powstającym wtedy miesięczniiem „Bajtek”, w którym można było śledzić nowości ze świata bitów, nie posiadając komputera. Ale kompletnie nie miałem skojarzeń z serialami kryminalnymi, w których – jak się okazuje – też królował beat, dokładniej beat cop, czyli krawężnik. I taki zdegradowany do roli krawężnika (Za co? Za niewinność, rzecz jasna) gliniarz jest bohaterem niezbyt rozbudowanej, chociaż bardzo zabawnej w dialogach, a przy tym okropnie grubiańskiej i dość niepoprawnej politycznie gry odtwarzającej tamte czasy.
Piszę o Beat Cop dlatego, że mi zależy na świecie gier, w szczególności tych polskich, a mam wrażenie, że potencjał tej nie został należycie wykorzystany – w szczególności potencjał muzyczny, bo tej muzyki, bardzo atrakcyjnego nostalgicznego tworzywa, jest tu jednak dość mało, mniej niż hot dogów i mandatów do wypisania, przez co gra, którą za pierwszym razem przeszedłem bez sukcesu, przy drugim przechodzeniu staje się uciążliwa. Mój siostrzeniec twierdzi, że jak nic muszą poszerzyć ten świat jednej ulicy o coś jeszcze, a ja pewnie znów przeczołgam się przez te 21 dni wypisywania mandatów, żeby sprawdzić, czy może na koniec pojawi się tym razem jakaś całkiem nowa ulica albo inna przepustka do lepszego świata. Ale może chodziło o to, żeby tak bez perspektyw? W każdym razie tę metaforę życiowego pobicia policjanta, który odkrywa wątpliwe uroki życia dzielnicowego, autorzy przedstawili mi wystarczająco mocno i coś z tego, jak widać, wyniosłem.
3. Na koniec człowiek, który robi beaty. Ale nie takie, jak myślicie. Urodzony w Wenezueli, a mieszkający w Londynie Arca, czyli Alejandro Ghersi, wie wszystko o produkcji utworów dla największych gwiazd (FKA Twigs, potem także Kanye West i Björk), a mimo ciągle szuka dla siebie drogi w nagraniach solowych. Robi to w stylu dalekim od hiphopowych beatmakerów, którzy rzadko tak bardzo się sami obnażają na zdjęciach i w wideoklipach, rzadko śpiewają – a to ważny element nowej płyty – a jeszcze rzadziej podchodzą do swoich solowych utworów tak emocjonalnie. Pamiętam wyjętą z jakiegoś wywiadu z Arcą frazę, że nic w muzyce nie jest emocjonalnie niemożliwe. To chyba klucz do zrozumienia jego dzisiejszej muzyki, najpełniejszej i najmocniejszej w całej karierze – bo jest zarazem porażająca tymi emocjami, z drugiej strony, przynajmniej dla mnie, nieco paraliżująca, bo niezrozumiała w barwie uczucia, które przekazuje. Sporo nas różni, więc pewnie jest w tym jakaś prawda. I to się pisze na plus.
Muzyka Ghersiego jest bardzo nowoczesna, ale nie brak jej przy tym subtelności, a na nowym, trzecim albumie – także poetyckości i swobody. Jeśli ktoś dotąd patrzył na jego nagrania przez pryzmat unowocześnionego stylu IDM, czyli jako na poszarpaną rytmicznie, melodyjną elektronikę, musi nieco zweryfikować opinię (choć znajdzie i tutaj ślady IDM). Najprościej byłoby przedstawić album Arca jako oczywistego, mocnego, choć bardziej introwertycznego konkurenta dla zeszłorocznej płyty Anohni (Reverie). I jako album, na którym najmocniej chyba ciąży cień Arthura Russella jako takiego trudnego do jednoznacznej klasyfikacji artysty – gdzieś pomiędzy piosenką, czasem filharmonią a klubowym graniem do tańca. Arca zapędza się estetycznie wręcz w okolice opery, co – biorąc jeszcze pod uwagę częściowo hiszpańskojęzyczne teksty – robi momentami z jego muzyki rzecz tyleż śliczną, co trochę dziwną. Aż – chce się parokrotnie krzyknąć – przydałby się producent.
Słychać tu z całą pewnością rodzaj producenckiego sprzężenia zwrotnego, czyli inspirację nagraniami (z) Björk w sposobie myślenia o kompozycji. To zresztą nie koniec islandzkich wątków – melodyjny, teoretycznie wręcz przebojowy Desafio mogliby nawet nagrać Sigur Rós po nawróceniu na elektronikę. Może kolejny kierunek współpracy producenckiej? No i blisko Jamesa Blake’a (w gorszym już Coraje). Jest to album zaskakujący i urzekający co chwila przebłyskiem prawdziwej oryginalności (Fugaces), kiedy indziej popadający w przesadę i skrajne już udziwnienie, którego szczytowy moment znajdziecie pod numerem dziewiątym – to Whip, z beatem ustruganym ze smagania bacikiem, nie wnikam już, w co dokładnie. Ale jest to też album jakiś na tle byle jakich – choć podobnie jak duża część konkurencji skażony zbyt ciasnym i zbyt gęstym, ubitym na gęsto brzmieniem i jeszcze ściętą górą pasma, co staje się dziś manierą naprawdę nieznośną i trochę psuje końcową ocenę.
ARCA Arca, XL Recordings 2017, 7/10
Komentarze
Jest bardzo ciekawym, że w 9/10 przypadków nie strawiłbym takiego przegięcia i przejaskrawienia jaki towarzyszy tej płycie. Ale tutaj urzeka mnie ta estetyka campu. Słuchając przed oczami stają mi filmy Almodovara, Freddie Mercury, występy drag queen itp. Być może przez powiązania z Bjork zauważam również koincydencje z filmami Matthew Barney’a – estetyczny przesyt, zamiłowanie do organiczno-technologicznych hybryd, surrealizm, czy absolutna wsobność.