5 lekkich i niebanalnych płyt, których mogliście nie słyszeć

Bywały już na tym blogu zestawienia płyt przyjemnego słuchania. Niekoniecznie najlepszych w roku, czasem nawet nie najlepszych w miesiącu, ale za to takich, do których wraca się wielokrotnie z przyjemnością i których słuchać można w towarzystwie i solo, w weekend, wieczorem. O niektórych media uparcie nie piszą, innych nie ma w polskiej dystrybucji, jeszcze inne ledwie się ukazały. Bez silenia się na wielkie podsumowania, rankingi i głęboką krytykę – oto pięć takich płytowych poleceń i jeszcze bonus, kolejność alfabetyczna.

LOYLE CARNER Yesterday’s Gone, AMF 2017, 7/10 Nie bez przyczyny wszyscy dają tej płycie prawie najwyższe noty. Najwyższą dać trudno, bo debiut długogrający londyńskiego rapera i producenta Bena Coyne’a Larnera (pseudonim to anagram nazwiska) przynosi niczego, czego byście w hip hopie nie słyszeli (kolega lubi Kanyego Westa). Miękkie, organiczne beaty z melancholijnym fortepianem, soulowymi chórkami czy jazzowymi wejściami gitary. Ale bardzo to wszystko… muzykalne. Włącznie z płynącymi lekko partiami wokalnymi, tymi deklamowanymi (nawet a cappella!) i śpiewanymi (nieźle). Z momentami kapitalnie rozleniwiającymi – Mean It In the Morning to takie muzyczne umami, hiphopowy odpowiednik Moon Safari Air. Ci wszyscy tak różni ludzie na okładce uśmiechają się nie bez przyczyny. Więc najwyższą dać trudno, ale średniej niepodobna. Dla każdego i na dowolną porę dnia.

JARVIS COCKER & CHILLY GONZALES Room 29, Deutsche Grammophon 2017, 7-8/10 Cocker to – wiadomo – ten z Pulp, śpiewa lekko nieczysto, z lekką wadą wymowy, ale ma to coś. Gonzales to z kolei ktoś na pograniczu geniusza i hochsztaplera, hiphopowiec, który wrócił do fortepianu, a tu holuje Cockera do katalogu nobliwej wytwórni Deutsche Grammophon z cyklem piosenek na głos i fortepian (z kwartetem smyczkowym i orkiestrą nieco dalej). I historią pokoju nr 29 i innych słynnych miejsc legendarnego hotelu Chateau Marmont w Hollywood, gdzie (dłuższą listę wydarzeń znajdziecie np. tutaj) James Dean wyskakiwał z okna, Jim Morrison spadł z dachu, John Frusciante brał narkotyki, a John Belushi przedawkował. Gdzie pomieszkiwali Rick Rubin, Roman Polański i Howard Hughes. Płyta, brzmieniowo dość intymna, urozmaicona różnymi hotelowymi dźwiękami, sięga do tych historii, jest więc albumem do słuchania i w pewnym sensie do czytania. I jest lepsza niż piszą, szczególnie jeśli jesteście/byliście fanami Pulp. Od lat nie słyszeliście lepszych piosenek Jarvisa Cockera niż Tearjerker (You don’t need a girlfriend / You need a social worker) i Salome. Wieczorem, głośno i bez pośpiechu.

THE FEELIES In Between, Bar/None 2017, 7-8/10 O tym zespole łatwo zapomnieć. Nagrywa rzadko, a Glenn Mercer – ważna postać sceny nowojorskiej (choć właściwie działa w Hoboken) od lat 70. – nigdy nie osiągnął statusu Thurstona Moore’a, choć to Moore namawiał Mercera na reaktywację kapeli po latach. W alternatywno-rockowym środowisku kwintet The Feelies, działający przez lata w niemal niezmienionym składzie, był przekaźnikiem stylu The Velvet Underground i Lou Reeda, a In Between potwierdza, że nagrywają wciąż ciepłe piosenki z rozdzielonymi w kanałach stereofonii partiami gitar – akustycznej i elektrycznej, a w co bardziej psychodelicznych momentach mogą się kojarzyć z Galaxie 500, innym razem – z (młodszymi przecież) R.E.M. Ich nowa płyta to wyjątkowo przyjemny zestaw, z utworem tytułowym wracającym w końcowej hipnotyzującej i jednoznacznie przywodzącej VU repryzie. Dla wszystkich, którzy wierzą w nieskończone możliwości trzech, a czasem nawet dwóch akordów.

FINK Fink’s Sunday Night Blues Club vol. 1, R’coup’d/NoPaper 2017, 7/10 Dopóki nie posłuchacie tej mocno niedowartościowanej i rzadko dostrzeganej w mediach płyty, nie będzie wiedzieli, że istnieje taka potrzeba. Kiedy posłuchacie, odczujecie potrzebę, by do niej wrócić. Fink, który od łączenia elektroniki z folkiem i bluesem coraz mocniej podążał w stronę muzyki na instrumenty akustyczne, osiągnął tu jakiś idealny, niezwykle przyjemny balans, nie brzmiąc ani trochę jak profan, a zarazem pięknie się różniąc od mnóstwa współczesnych bluesmanów – może dzięki zachowanej gdzieś w głębi soulowej wrażliwości, a może dzięki opiece produkcyjnej Flooda. W bonusie Colin Stetson grający gościnnie w dwóch utworach dla tych wszystkich, którym sam naturalny klimat tej muzyki i wrażliwość Fina Greenalla nie wystarczą. Dla ojca, który lubi bluesa, i syna, który tego nie rozumie. I na dowolną porę weekendu, choć tytuł sugeruje tę konkretną.

JACASZEK Kwiaty, Ghostly/Requiem 2017, 7/10 Po wyrafinowanym Catalogue des arbres Michał Jacaszek nagrał chyba najbardziej przystępną płytę od czasu Trenów. Zawiera zamknięte w ambientowo-kameralistycznych formach piosenki, ale wyciągnięte z praźródeł, bo sięgające do XVII-wiecznej poezji Roberta Herricka. Powłóczyste, pełne ech, lekkich przybrudzeń, ziarnistych plam dźwiękowych i przetworzeń (w wypadku wokali moich zdaniem nawet zbyt częstych), producenckich ingerencji, ale zarazem komunikatywne – na różnych planach, włącznie z tym uwzględniającym polskie tłumaczenia (Stanisław Barańczak) w książeczce krajowego wydania. Forma koresponduje zresztą z prostotą samych wierszy, a świat kwietnych przenośni i opisów w jakiś sposób nawiązuje do poprzedniej, drzewnej płyty. Śpiewa Hania Malarowska, którą wspierają Joasia Sobowiec-Jamioł i Natalia Grzebała. Zaczynałbym od skoncentrowanego i melodyjnego To Violets przypominającego o stylu His Name Is Alive. Dla melancholików, miłośników starego 4AD. Do słuchania raczej głośno i raczej wieczorem. Koncert premierowy 28 kwietnia w siedzibie NInA.



BONUS:
Szósta przyjemna płyta, czyli Visitantes Nordestinos grupy Mitch&Mitch z Alexandrem Kassinem, rozwijająca pomysły z albumów M&M nagranych przed Wodeckim (choć z Wodeckim, gościnnie, na pokładzie) w krótkiej recenzji na łamach POLITYKI. To wszystko, miłego słuchania.