Wybierz życie, gnicie i spłacanie hipoteki

Waham się, czy polecać komukolwiek albumy angielskiego duetu Sleaford Mods – robotniczego, lewicowego (wokalista był nawet członkiem Partii Pracy, ale zawieszono go, gdy obraził ich posła na Twitterze) i momentami nieprzyjemnego. Mam opory przed tym, by zachwalać niewyparzony język, obnoszenie się z łobuzersko-lumpiarskim stylem i specyficzną pozę sceniczną, w myśl której Andrew Fearn (ten bardziej muzykalny) wciska tylko co jakiś czas „enter” na klawiaturze laptopa, co stanowi o pierwiastku mechanicznym tej muzyki, a Jason Williamson (ten bardziej wygadany) strzyka śliną wymieszaną z piwem, wykrzykując zwrotki punkowych tekstów, co stanowi o elemencie humanistycznym. Boję się, że łatwo zbagatelizować syntetyczne, zapraszające do tańca podkłady i wokalną manierę, uznając, że nad Tamizą mieli już przecież Marka E. Smitha z The Fall czy Mike’a Skinnera z The Streets. A tych Sleaford Mods zbierają w jedno, nie skąpiąc ani zajadłości, ani poczucia humoru. Tytuł ich kolejnego albumu pochodzi od pozycji w menu jakiegoś podrzędnego pubu, gdzie pod wyszukanym szyldem English Tapas ukrywały się jaja po szkocku i frytki. Czyli klasyczne oszustwo, jakich w życiu pełno, nazywane w tych czasach postprawdą. A przy tym przykład przejmowania obcych wzorów przez dumnych z siebie Brytyjczyków. Mam wreszcie wątpliwości, czy zawracać komuś głowę stanem ducha Anglii po Brexicie, gdy mamy dość własnych problemów. Ale wychodzi na to, że jednak poleciłem. A to już koniec: od tej sugestywnej i wciągającej muzyki oderwać się trudno.

Oczywiście stali czytelnicy wiedzą, że to wszystko taki żart na wejście, bo już dawno polubiłem tę grupę i odlubić nie potrafię. I nie widzę prawdę mówiąc powodów, dla których miałbym ich odlubić właśnie teraz, gdy na pewno nie są gorsi, a pod pewnymi względami nawet lepsi niż dotąd.

Już Army Nights daje do myślenia – obrazek z siłowni British Military Fitness, w którym nie odnalazłem wyśmiewania zjawiska, choć można by przyjąć, że od Sleaford Mods należy się spodziewać jakiegoś ostrego, hipsterskiego osądu. Ale Williamson twierdził gdzieś, że chce tu opowiadać o życiu, a nie stereotypach, pozorach. Może dlatego w Just Like We Do wyśmiewa do cna modną złośliwą i krytyczną postawę znawcy z serwisów społecznościowych, przy okazji przynosząc i cień samokrytyki (przypominam, za co Williamson wyleciał z partii), który – gdy tylko sam krytyczną i złośliwą postawę włączę – kojarzy mi się z jakimś religijnym neofictwem albo programem odwykowym. Coś w tym jest – ta płyta, na ile zdążyłem się wgryźć w teksty – jest tak złośliwa, że dotyka samej siebie. I nie zostawia słuchacza w miłym nastroju. Ale czemu miałoby być miło, skoro narrator sam siebie spotyka w sytuacji obniżonej wiarygodności, gdy zamiast spłukanym kolesiem spod pubu jest dobrze zarabiającym artystą sceny muzycznej. Zostało mu ideologiczne i estetyczne znęcanie się nad konserwatystą Borisem Johnsonem w Moptop.A może to też w gruncie rzeczy jest jakaś wyjątkowo subtelna autoironia? Chyba jednak nie, bo w singlowym BHS, o zamkniętej sieci brytyjskich sklepów, jest już po prostu tym samym lewicującym artystą co kiedyś.

O Fearnie, komponującym swoje minimalistyczne beaty głównie z natarczywych pętli basu – gitary lub syntezatora – nigdy nie miałem zbyt dużo do powiedzenia. Tu ujął mnie zapętlonym przyrodniczym (!) samplem Time Sands – na poziomie poczucia humoru kolegi. Poza tym oczywiście jak za wciśnięciem „enter” podrywa mnie każdym beatem z fotela. Za to Williamson z czasem wydaje mi się coraz mocniej przypominać, poza wciąż wymienianymi wokalistami, Johna Lydona czy nawet Jello Biafrę (Messy Anywhere). Coraz częściej śpiewa, a nie opowiada. Coraz też więcej w nim też świadomego aktorstwa – może odzywają się aspiracje sprzed lat, zanim wywalili go z artystycznej szkoły i skazali na tułaczkę od pracy do pracy. Miał zresztą ostatnio doświadczenie aktorskie, bo płyta zapowiada niejako film Bunch of Kunst, który ma być opowieścią o kotach, ludziach w autobusach i grupie Sleaford Mods – czyli dokument (trailer powyżej). Obiecujące. A wszystko razem tak samo prymitywne, pełne energii i tak samo satysfakcjonujące jak ostatnie albumy duetu. Z drugiej strony – niech ten zamierzony prymitywizm nie zasłania nam pewnej finezji. Bo ilekroć SM próbują uatrakcyjnić aranżację (I Feel So Wrong), przychodzi mi do głowy, że przecież niemało dałoby się zrobić z tych niby prostackich kompozycji w potencjalnych coverach.

Dziś wchodzi do kin kontynuacja opowieści o bohaterach znanych z pokoleniowego Trainspotting. Ścieżkę dźwiękową już znam – jest pod każdym względem sentymentalną kontynuacją oryginału, zresztą od strony muzycznej znakomitego. I tak sobie pomyślałem, w kontekście English Tapas: dlaczego tam nie ma Sleaford Mods? Jeśli można znaleźć wykonawców, którzy bardziej się nadają do zilustrowania takiej historii w tych czasach, do opowieści o wybieraniu życia, gnicia i spłacania hipoteki, to chyba w okolicach Williamsona nie byłoby od rzeczy szukać? Z perspektywy czasu można nawet uwierzyć, że oni musieli grać w tym filmie. No ale to jest przy okazji pytanie o zespół, który powinien być superpopularny, ale chyba jest w nim coś zbyt minimalistycznego, surowego i przykrego, żeby to wyszło na brytyjskiej liście przebojów. Nie ma wielkich nadziei. Przynajmniej jeśli to jest taki kraj, jaki opisują.

SLEAFORD MODS English Tapas, Rough Trade 2017, 8/10