Styl pijanego mistrza

Pisałem już o tym w papierowej „Polityce”, ale na papierze nie da się wklejać ruchomych obrazków, więc powtórzę tutaj: David Longstreth na nowym albumie Dirty Projectors jest trochę jak ten słynny arabski wojownik z filmu Poszukiwacze zaginionej Arki. Wywija, popisuje się, wkłada w to całe serce i kombinuje niemożebnie, przy dość niewielkiej efektywności i rosnącym zniecierpliwieniu:

via GIPHY

Nie powinienem się pewnie nad Longstrethem pastwić, bo facet przeżył właśnie bolesne rozstanie prywatno-zawodowe z koleżanką z zespołu Amber Coffman. Choć, jak przystało na sercowe dramaty muzyków XXI wieku, lekarstwem nie jest Prozac, tylko Auto-Tune. I sięganie do czarnej tradycji, bo któż w muzyce potrafi cierpieć tak ładnie jak Afroamerykanie? Tyle że – jak do wszystkich zabiegów muzycznych (poza producenckimi, gdy pracuje dla innych – to ostatnio wychodzi mu najlepiej) – Longstreth podchodzi do sprawy z przesadą. I te swoje pieśni utraty typu How good / We could have it if we work together wykonuje na tle muzycznych struktur, nad którymi ślęczał tak długo, że sam by pewnie nie był w stanie opowiedzieć, z czego są zbudowane. Na nieszczęście jeszcze Rick Rubin poklepał go po plecach i kazał iść w tę stronę, a w takiej sytuacji każdy by nabrał pewności.

Prowadzą go te struktury w stronę zgrzytliwej współczesnej muzyki afrykańskiej (Up In Hudson), nowoczesnego R&B (Winner Take Nothing, zresztą jeden z lepszych refrenów na płycie, drugim przyjemnym fragmentem wydaje mi się wydelikacony Little Bubble) i smętnych wariacji na temat Bacha / Procol Harum (I See You). A wszystko jest zarazem skompresowane do granic możliwości, a zatem pozbawione dynamiki, i tak bardzo zawalone złogami różnego rodzaju naddatków czy efektów, że wizja, która mnie rozchmurza, to hipotetyczna reakcja Prince’a na te fanaberie – tyle że Prince nie żyje, więc znów powinienem się wesprzeć gifem.

DIRTY PROJECTORS Dirty Projectors, Domino 2017, 5/10

Thundercat, czyli Stephen Bruner, również się popisuje, choć chyba już nie przed byłą dziewczyną, tylko raczej przed gośćmi (oni tam w Kalifornii trzymają się zawsze razem: Flying Lotus, Kendrick Lamar itd., tutaj jest jeszcze Pharrell i Wiz Khalifa). I w sposób o wiele bardziej zręczny. Ale pokazuję go w tym kontekście, bo i on macha szabelką, co przybiera tu postać przebierania palcami po gryfie. Gra efektowne pasaże basowe, niczym Squarepusher (przy okazji: nowy Shobaleader One już niebawem), śpiewa falsetem jak Robert Wyatt (od pierwszych taktów Rabbot Ho), bawi się w pop z okolic Steely Dan w Show You the Way (znów goście, bardzo stylowo dobrani: Michael McDonald i Kenny Loggins) albo igra z klimatami fusion – nazwisko George’a Duke’a musi paść w tym kontekście przynajmniej raz, więc miejmy to za sobą. A przy okazji prezentuje ten jeden najlepszy utwór, jaki dotąd skomponował, czyli Them Changes. Chociaż znamy go już przecież z EP-ki.

Przydałoby się, tak prawdę mówiąc, jeszcze kilka takich momentów. Imponuje mi styl amerykańskiego basisty, ale powoli cała ta jego kalifornijska kompania zaczyna mnie również trochę irytować. Szczególnie pod jednym względem: wypełniają płyty jedno-, dwuminutowymi szkicami, jak gdyby nerwica natręctw kazała im dalej szyć na basie, programować arpeggia, komponować, tworzyć, gościć się wzajemnie i pędzić, jak gdyby uciekali przed Bóg wie czym. Stąd tytułową informację o alkoholu (Drunk) uznaję za jakąś próbę przybliżonego opisu sytuacji, w której czas mija nie wiadomo kiedy, robimy nie wiadomo, co w tempie, które tylko nam wydaje się naturalne. I na szczęście momentami przynajmniej jest zabawnie (bardziej niż u Longstretha). Recenzent Pitchforka słusznie widział w tym zestawie z kolei surfowanie po kanałach w telewizji – efekt ten sam. Mamy do czynienia z bardzo przyjemną płytą, która jednak zostawia lekkiego kaca, gdy okazuje się, że muzyczne treści nie zawsze doganiały formę. Po czymś takim trzeba od razu profilaktycznie posłuchać prostackiego, a jakże uroczego English Tapas Sleaford Mods, działa uśmierzająco.

THUNDERCAT Drunk, Brainfeeder 2017, 7/10