Najlepsza płyta od roku
Słuchając Run The Jewels, czuję się trochę tak, jak gdybym stał w rozkroku. Jedną nogą w starym roku, ciesząc się ze świeżo udostępnionego wydawnictwa lubianego duetu, a drugą – w nowym roku, zdając sobie sprawę, że to, o czym mówią, jest nie tylko ciągle aktualne, ale może nawet coraz bardziej. W tej pozycji dałoby się zresztą szczególnie dotkliwie odczuć kopnięcie, jakie się wiąże z siłą tego materiału. Ból odpowiednio większy mogą odczuć konserwatyści, jeśli do nagrań podejdą przez pryzmat poglądów duetu: oto bowiem boskim darem talentu wyjątkowo hojnie obdarzeni zostali po raz kolejni lewaccy artyści. Deklarowaną w tekstach i potwierdzaną zaangażowaniem w kampanię Berniego Sandersa walkę z konserwatywnym liberalizmem łączą tu z wypasioną (Killer Mike chyba by się nie obraził) formą wydania albumu, z którego gadżet gęsto się sypie. Co tylko potwierdza, że dostajemy wydawnictwo dla różnych stojących w szerokim rozkroku osobników stworzone również z pozycji pewnego rozkroku.
Pisałem niedawno o potrzebie oddania w muzyce temperatury otaczającego nas świata. Run The Jewels to właśnie robią. Niemiłosiernie przegadują znów nagrania na całej płycie, nie schodzą z dość wysokiego jak na hip-hop tempa, a podkłady faszerują denerwującymi wręcz w swoim nagromadzeniu, albo przynajmniej podnoszącymi tętno elementami. Od pierwszych mitów mamy albo niepokojący puls syntezatorów, w tle syreny albo skandujący tłum. I mocne, oszczędne linie bębnów zaprogramowane przez El-P, nawiązujące do starych produkcji Ricka Rubina dla Def Jam. Kwintesencją tego nastroju pozostaje Call Ticketron z elementami posępnego electro (Cybotron – nawiązaniem wydaje się już sam tytuł), które zamienione zostały w rodzaj wprawiającego w zdenerwowanie sygnału alarmowego, a przycinane i zniekształcone sample wokalne (Live from the Garden!) brzmią tu jak gdyby dochodziły ze szczekaczki. Poprawia tylko to wrażenie Hey Kids z Dannym Brownem – to znów mamy zniekształcone brzmienie syntezatora w roli syreny i nawoływanie do rebelii: Hey kids / Say hallo to the masters on behalf of the classless masses / We showed up ski masks picks and axes to murder asses / Lift up our glasses and watch your palaces burn to ashes / Fuckin’ fascists / Who the fuck are you to give 50 lashes. Za chwilę – w Stay Gold – pojawi się na chwilę klimat produkowanych niegdyś przez El-P nagrań Company Flow. A potem nastrój alarmu wróci w Thieves! (z Tunde Adebimpe, który podrzuca chórek przypominający z kolei Bowiego), stosownie do zaczerpniętego z Martina Luthera Kinga motta o rozruchach, które są językiem niesłuchanych. W 2100 (gościnnie Boots) straszą już nowym Holokaustem, a Killer Mike czyści kałasznikowa. Mamy więc do czynienia z szybką eskalacją złowieszczych nastrojów.
Jest w tym wszystkim również trochę hipokryzji, którą łatwo jednak kupić jako przekorę i autoironię. Pięść i spluwa, symbol RTJ, odlane zostały tym razem z metalu przypominającego złoto, a w niezłym Panther Like a Panther antykonsumpcyjnym uwagom towarzyszą gwiazdorskie i maczystowskie, seksualne przechwalanki, tyle że ładunku całości to moim zdaniem nie osłabia. Może dlatego, że El-P i Mike mają coś z postaci z kreskówki. Słabnie za to sama płyta w środkowej części, by na koniec przynieść jedne z najlepszych nagrań, które znakomicie zamykały stary rok, a których – przynajmniej na razie – nikt jeszcze w nowym roku nie przebił. Najpierw refleksyjny Thursday in the Danger Room z partią Kamasiego Washingtona w refrenie, ewidentny podarunek dla odbiorców, których w świecie gier wideo (w którym RTJ zameldowali się na ścieżce dźwiękowej Gears of War 4) nazywają casualami, czyli raczej odświętnej i nieortodoksyjnej hiphopowej publiki. A potem dwuczęściowy finał, w którym wraca na chwilę Zack de la Rocha, głośny gość na poprzednim albumie. Mocny akcent na koniec, z fragmentem Coming soon on a new world tour / Probably play the score for the world war / At the apocalypse, play the encore wpisującym się w klimat świata już nie w rozkroku, ale na skraju wojny, co również od czasu grudniowej premiery nie straciło na aktualności. Biorąc pod uwagę stopień zajadłości tekstów i adrenalinową intensywność beatów, RTJ mogą sami uprzedzająco wywołać wojnę, piorąc wszystkich, którzy staną im na drodze do pokojowej, równościowej i upalonej Ameryki.
RUN THE JEWELS 3, Run the Jewels Inc. 2016, 8/10
Komentarze
Dla mnie ta płyta jest najsłabszym dziełem duetu (pomijam tu Meow The Jewels, które pomysł miało świetny, na miarę Matmosa, ale realizacja straciła całą energię oryginałów). Mniej myślę o warstwie tekstowej, a bardziej muzycznej. Poprzednie płyty parły do przodu, a tu wszystko jakby wyhamowało i straciło impet. A to, co przyszło w zamian, nie jest aż tak atrakcyjne i ciekawe dla mnie.
Jestem starszym panem. Już myślałem, że moje gusta muzyczne są scementowane i do końca życia będę słuchać tylko rocka progresywnego. A jednak, gdy większość artystów tego gatunku zaczyna nagrywać płyty jak ja to nazywam niepotrzebne (ani artystom, ani słuchaczom) ukazuje się znakomita płyta K. Lamara, świetny powrót A Tribe Called Quest, trylogia RTJ i zacytuję tu redaktora „hip-hop przesłał być zabawą”. Do tego znakomita promocja RTJ. Jak to polak lubię otrzymywać coś za darmo, więc pierwszą płytę ściągnąłem. RTJ3 już kupiłem razem z koszulką dla córki na pamiątkę, taki znak czasów.