Płyty, które ludzie kupują: Sting

Wydana w polskie święto narodowe (przypadek?) płyta 57th & 9th sprzedaje się w naszym kraju zupełnie jak płyty Stinga. Choć zaraz, ten ciepły głos naprowadzi niedowiarków – przynajmniej tych, których zmylił powrót do rockowej konwencji – na tego otoczonego w Polsce nieco snobistyczną aurą piosenkarza (tu proszę sobie przypomnieć stosowny rysunek Raczkowskiego). Jak opowiada autor w jak zwykle nieco pretensjonalnym wstępie – zahaczającym o trudy dzieciństwa i pomoc ojcu-mleczarzowi w rodzinnym Newcastle – tytuł albumu wziął się od skrzyżowania 57. Ulicy i 9. Alei w Nowym Jorku. Sting zwykł bowiem przechadzać się z położonego trzy przecznice dalej studia nagraniowego na owo skrzyżowanie, po drodze wymyślając rewolucyjne rozwiązania i wielkie koncepcje. Te pierwsze, jak się można domyślić, zachował dla siebie. Z tych drugich zostało jedno – skoro nie mógł nic wymyślić, zatytułował album na cześć miejsca, dokąd chodził, by próbować coś wymyślić. Sprytne.

Sting to muzycznie cel dość łatwy, staram się więc za często o nim nie pisać. 57th & 9th jest jednak wpadką nawet na tle jego dorobku z ostatnich lat. Bo dużo złego można się spodziewać po Stingu, ale power-refren w stylu Bon Jovi w piosence nawiązującej bardzo mocno do stylu The Police (I Can’t Stop Thinking About You)? Można też go posądzać o umizgi do publiczności, ale stylistyczne umizgi do Springsteena i do U2 zarazem (50.000)? Można nie lubić jego muzyki, ale żeby jeszcze źle wyprodukowana? Z nadmierną kompresją i zduszonym brzmieniem sekcji rytmicznej? Z natrętnie gęstymi średnimi tonami i bez oddechu? Brzmienie, które Martin Kierszenbaum (znany z albumów t.A.T.u i Lady Gagi) tu proponuje, męczy po dwóch minutach. Nowy zestaw będzie więc policzkiem dla tych, którzy przy doborze klocków audio za dziesiątki tysięcy złotych kierowali się brzmieniem Stinga, a ukochali go przez kontrast pełnej delikatności muzyki z brutalizmem techno, hip-hopów i innych takich. Sting ze skrzyżowania 57. Ulicy i 9. Alei jest nudziarzem, który w niezbyt dobrym stylu poprzez powrót do źródeł próbuje odświeżyć swój wizerunek i już nawet odtwarzacza CD przy tym nie wybierzecie.

Czy był kiedykolwiek inny? Cóż, nie dalej jak dwa tygodnie temu miałem okazję rozmawiać z Tomaszem Szachowskim o starych „Wieczorach płytowych” z radiowej Dwójki i przy okazji wsiąknąć na dłużej w koncert „Bring on the Night” – wczesny szczyt solowej kariery Stinga, któremu na samym początku udało się coś wyjątkowego. Energię i prostotę muzyki rockowej uzupełnił na moment technicznym mistrzostwem zaproszonych do składu jazzmanów (Kirkland, Hakim, Marsalis), nie tracąc jednego ani drugiego w sytuacji koncertowej. Sting solo był więc kiedyś poważną artystyczną propozycją, jakkolwiek dziwne może się to wydawać dziś.

Później bywał jednak częściej artystą dość nijakim, któremu w niezachwianie wysokich stanach pozostało głównie mniemanie o sobie. Zresztą głównie o sobie tu pisze. Nawet w utworze poświęconym tegorocznym popowym zmarłym (wspomniany 50.000), która to okazja służy mu do tego, by tych zmarłych ustawić ze sobą w jednym rzędzie i przemówić, jak jakiś ostatni żyjący głos pokolenia. Co na YT doczekało się pożądanej, jak sądzę, reakcji: Please, don’t die! Jest jeszcze Inshallah, według deklaracji poświęcone uchodźcom z Syrii, lirycznie przyzwoite, ale muzycznie niezbyt porywające. Z najnowszego albumu rekomendowałbym może Pretty Young Soldier, gdyby nie to, że dziwnie tu Sting moduluje swój głos (jak gdyby chciał znów śpiewać Dowlanda – nawiązuje zresztą do tego epizodu w Heading South…). Może jeszcze Down, Down, Down? Dobrą płytę Stinga w tych rejonach wyprodukowałby zapewne Donald Fagen, o ile by go to bawiło. Bo w końcu Sting w pewnym sensie właśnie ich rejony muzyczne zatopił. Albo doszczętnie spalił. Fagen z o wiele lepszym skutkiem wydeptywał skrzyżowanie 57-ej i 9-tej, bo przecież (przypomnę) i on nagrywał w studiu Avatar, zdobywając przy okazji dla nowojorskiego przybytku nagrody za produkcję.

Czy naprawdę nie mam nic lepszego do opisania? Owszem, mam. Sting jest w tym tygodniu tylko przedskoczkiem dla całej serii nowości. Bardziej przekonujących w większości.

STING 57th & 9th, A&M 2016, 4/10