Przesłyszenia

Horris E. Campos był argentyńskim filozofem, mistykiem i muzykiem, który nauczył się porozumiewać (stały motyw SF) za pośrednictwem dźwiękowych dronów z istotami zbudowanymi ze światła. Nagrał nawet album w latach 70. albo 80., płyta zaginęła, a teraz – po latach – próbuje ją odtworzyć młody muzyk z Austin na podstawie opisów. Historia pachnie zmyśleniem na kilometr, choć z punktu widzenia samej muzyki to nie przeszkadza. Pomiędzy iluzjami telewizyjnych seriali (Westworld) a mistyfikacjami telewizyjnych newsów rzecz brzmi wręcz zupełnie poważnie. Muzyka iluzji wydaje się czymś naturalnym w takich czasach. To dziś trzy takie płyty.

BOTANY Deepak Verbera, Western Vinyl 2016, 8/10
Album Spencera Stephensona to rzadki przykład naprawdę zaskakującej płyty z muzyką elektroniczną. A właściwie – trochę jak w wypadku Kaitlyn Aurelii Smith wydanej ostatnio przez tę samą wytwórnię – forma pośrednia, w której brzmienia żywych instrumentów uzupełniają elektroniczną tkankę. Organiczność sugeruje tu już roślinna nazwa projektu – Botany. Mistykę wprowadza owa obszernie opisana na okładce historia Camposa. Obszerne instrumentarium wykorzystywane jest chwilami aż do przesady: pętle nakładają się na siebie, tworząc gęstą tkaninę, w której zauważamy to new-age’owy motyw w stylu Laraaji, to anielską wokalizę, to znów psychodeliczno-folkową partię żywego instrumentu w stylu powracającego ostatnio jako źródło inspiracji Popol Vuh. Z rzadka nawiązanie do hiphopowych ciągot autora – co najwyżej jakieś przyspieszenie czy zwolnienie, jak gdyby sugerujące manipulowanie taśmą. Stephensonowi pomaga w różnych momentach czwórka muzyków, ale najtęższą robotę wykonał sam, kontrolując brzmienie tego medytacyjnego, ale zarazem dalekiego od nudy dzieła, które w takich momentach jako Ory i Burning From the Edges Inward bywa olśniewające. Najważniejsze, że struktura tej płyty nie zamyka się w powtarzalności pętli dźwiękowych – idzie dalej, niczym u Alice Coltrane bardzo powoli ewoluuje – i trudno się pozbyć organicznych porównań i skojarzeń, trudno wskazać elementy syntetyczne, jak w tym przywołanym świecie Westworld. No i pięknie to wygląda na winylu.

STEVE HAUSCHILDT Strands, Kranky 2016, 6/10
Były muzyk Emeralds od paru lat potężne brzmienie – nawiązujące z jednej strony do wielkich osiągnięć el-muzyki z lat 70., do znów modnych Tangerine Dream i Vangelisa, z drugiej strony uśmiechające się do fali New Age – doskonali na kolejnych płytach solowych, które wydaje z dużą regularnością. Tutaj potężne akordy wydają się tę muzykę automatycznie odnosić do sił natury. Tytuł łatwo sobie więc skojarzyć z plażą albo morskim brzegiem, tymczasem autor twierdzi, że chodzi mu o sploty lin. Tu znów wyobrażałbym sobie bardziej sploty kabli, ale trzeba przyznać, że znoju i technologii nie słychać u Hauschildta w nadmiarze. ba, powiedziałbym, że jest momentami zbyt lekko. Płyta Strands jest miła brzmieniowo, a zarazem senna i nieco jednak nudnawa. Do bardziej zajmujących wyjątków należy na pewno prościutkie, ale urokliwe, powoli rozwijające temat Time We Have. Śliczne te arpeggia w utworze tytułowym, a potem ładny fortepianowy utwór ocierający się o Tima Heckera w (Transcience of Earthly Joys). Urozmaica całość Ketracel, przy którym wydaje się przez moment, że rozwinie się w innym, stawiającym na rytmiczną stronę kierunku. Ale tylko się wydaje.

MIRT Random Soundtrack, Kosmodrone 2016, 7/10
Myląca jest nowa płyta Mirta – niby wydaje się, że idzie w stronę czystej elektroniki, a tu jednak wsączają się gdzieś pomiędzy dźwięki syntezatorów nagrania terenowe, które są stałym elementem towarzyszącym muzyce polskiego kompozytora od lat. I to jak się wsączają. W tych krótszych formach w sposób tworzący idealną iluzję dźwiękową. Jeśli Hauschildt swoim albumem zgłasza się do wyścigu po stanowisko twórcy muzyki do nowego Blade Runnera (tak, wiem, że zajęte już przez Jóhanssona, ale pospekulować chyba można), to Mirt ze swoimi wyimaginowanymi soundtrackami po prostu by pasował. Właściwie to od jakiegoś czasu – biorąc pod uwagę aspekt elektroniczny i fascynację dźwiękami z azjatyckiej ulicy – on tego Blade Runnera w wersji dźwiękowej tworzy, przypominając mi momentami kierunkiem poszukiwań Tetsu Inoue, ale w wersji dużo bardziej urozmaiconej, ciekawszej muzycznie. Mankament jest taki, że Random Soundtrack rozwija się powoli, a to, co najbardziej efektowne, ma do zaproponowania w połowie biegu (ze świetnym, opartym na klasycznie brzmiących arpeggiach Motorboat Chase) i na końcu, gdy Main Theme przynosi motywy jak gdyby lekko rozstrojonych oscylatorów, do tego konsekwentnie rozwijaną opowieść i delikatny puls nawiązujący do minimalistycznego techno i dubu. To jedne z lepszych nagrań Mirta w ogóle, choć poprzednimi płytami bardzo wyśrubował poziom. Ale też dobra reklama field recordingów publikowanych przez tego samego autora. No i wytwórni Kosmodrone, która przy okazji wydania tego albumu startuje.