Co do słuchania na weekend?

Zła informacja jest taka, że nie będzie The Rolling Stones. Emeryci nas strollowali. Najpierw zapowiedzieli, że coś się wydarzy o 15.00 w czwartek, więc świat już sobie zaczął wyobrażać płytę niespodziankę, krytycy czekali przy maszynach do pisania (bo twórczość RS to opisują raczej ci starsi), a TVN24 zaczął nawet specjalny program. Jeszcze trochę, a zaczęłyby się pojawiać pierwsze recenzje. Tymczasem o 15.00 oznajmiono, że:
a. płyty nie ma, tylko dopiero będzie – 2 grudnia;
b. nie będzie to album z premierowymi piosenkami, tylko z dość podstawowym zestawem bluesowych coverów.
Czego w takim razie może (choć nie zawsze musi) posłuchać w jesienny weekend czytelnik Polifonii? Proponuję zestaw raczej lekki, bo jeśli zobaczycie Wołyń, to długo nie będziecie mieli ochoty na cokolwiek ponurego.

MAKABRESKI Makabreski, Kayax 2016, 6/10
Wiem, że w weekend premierowy Wołynia to dość podejrzany tytuł, ale proszę się nie bać. Pod rymowanymi tytułami ukrywa się 10 niezbyt długich piosenek Tomka Sierajewskiego – gdzieś z pogranicza nowocześniejszej wizji poezji śpiewanej czy kabaretu. Teksty zdrobniale, w tonie fraszek opowiadają o sytuacjach absurdalnych (tresowany człowiek w zwierzęcym cyrku) i nierzadko rzeczywiście makabrycznych. A cały projekt ma swój mocny wymiar graficzny (okładka Dawida Ryskiego) i filmowy (wysmakowany serial wizualny – tu początek). Utwory są nieźle zaaranżowane, dobrze zaśpiewane – choć trzeba lubić, jak mi słusznie zwrócił uwagę kolega, styl wokalny Natalii Grosiak – i bardzo ciekawie nagrane, z mocną separacją kanałów, co pewnie niektórych rozdrażni, ale na końcu być może właśnie ta szeroka stereofonia odróżni ten album od innych i sprawi, że się nim zainteresujecie. Bo w sumie – dlaczego nie? Mnie raczej brakuje jakiegoś mocniejszego bodźca, dlaczego TAK, choć na wyrywki słuchało mi się tego bardzo przyjemnie.



DEVENDRA BANHART Ape in Pink Marble
, Nonesuch 2016, 7/10
Zaczyna się jak płyta Jensa Lekmana – i postać ta, specjalizująca się w intymnych popowych balladach, pozostaje najważniejszym skojarzeniem. Mnie przynajmniej kojarzył się z nią parokrotnie Devendra Banhart, który odnalazł na Ape in Pink Marble niezły balans między syntezatorowymi próbami (były ostatnio na albumie Mala) a poprzednią folkową konwencją z nieco przesadzonym wibratem i tendencją do eksponowania pewnej egzotyki. Piosenki z tej nowej płyty dość słabo wypadły na Off Festivalu, czego uzasadnienie dostajemy poniekąd w wersjach studyjnych – są na tyle subtelne, delikatnie wyprodukowane, w większości wyciszone i skupione na detalach, że duża festiwalowa scena nie wydaje się dla nich odpowiednim miejscem. Powłóczyste ballady chwilami wchodzą wręcz na pogranicze smooth jazzu (Linda), bywa też, że wpadają w klimat lekko dyskotekowy (Fig in Leather). Wejścia syntezatorów bywają przeurocze, ale cały album bardzo przyjemny, pod warunkiem, że słuchamy go w miarę głośno.

MARIANNE FAITHFULL No Exit, Ear Music 2016, 6/10
Rocznicowa trasa po znakomitej płycie Give My Love to London musiała zaowocować albumem koncertowym. Zaraz, czy naprawdę musiała? Wcale nie, bo artystka ma już parę płyt nagrywanych na żywo, a dziś jest w formie wystarczającej na nagranie bezbłędnego studyjnego albumu, ale czy na pewno płyty koncertowej? Jakkolwiek więc ta płyta jest ciekawa, słychać na niej, co mogłoby sprawić rozregulowanie instrumentalnej materii z ostatniej płyty, jak wąska granica wykonawcza dzieli utwory przyzwoite od wybitnych. Z góry wszystkiego najlepszego, w grudniu kolejna okrągła rocznica, ale ponieważ dotyczy metryki życiowej, a nie artystycznej – zaoszczędzę.

YELLO Toy, Polydor 2016, 6/10
Utwory z nowej płyty Szwajcarów z Yello to efekt działania pewnej formuły. Automat perkusyjny, jazzowa partia basu, mruczący bas Dietera Meiera, minimalizm i elegancja w dozowaniu brzmień syntezatorowych. Tę nazwę często wymawia się jednym tchem z Kraftwerk jako pionierów rozrywkowej muzyki elektronicznej, co ma jednocześnie mocne uzasadnienie i jest kompletnie bezsensowne. Otóż za tym porównaniem przemawia przede wszystkim niesłychana wrażliwość na brzmienie – w wypadku Yello zawsze stykamy się z barwami idealnie wypolerowanymi, pięknymi w swój prosty, cyfrowy sposób. Przeciwko łączeniu z Kraftwerk – status drugorzędności, który przyczepił się do grupy z Zürichu, gdy okazało się – mniej więcej od albumu Flag – że potrafią już tylko mniej lub bardziej zręcznie powielać wspomnianą formułę. Płyta Toy należy jednak do tych bardziej satysfakcjonujących, kiedy to poza pobrzmiewającym Yello w postaci klasycznej (jak w niezłym skądinąd singlowym Limbo) dostaniemy Yello w wersji St. Germain (30 000 Days), a nawet tyleż zaskakującą, co męczącą podróż w kierunku jakiegoś syntezatorowego pseudo-etno (Kiss the Cloud ze znaną ze współpracy z Trickym wokalistką Fifi Rong). No i nawet miłośnicy co bardziej wyrafinowanych syntezatorowych eskapad znajdą tu w sferze brzmieniowej coś ciekawego.

LAM LAM, Instant Classic 2016, 8/10
Tak naprawdę to może być najrozsądniejsza pozycja do odreagowywania wizji ideologicznie przeczołganego i etnicznie rozjechanego Wołynia. Wprawdzie jestem na świeżo po znakomitym koncercie tria LAM (Wacław Zimpel, Hubert Zemler, Krzysztof Dys), który w dodatku w radiu retransmitowaliśmy z pasjonującym dość komentarzem twórców, to muszę docenić to, co zrobili na płycie. W trzech łączących się precyzyjnie utworach wychodzą z ECM-owskiego zadumania, pauz i pogłosów, poprzez gęste, polirytmiczne groove’y, do bardzo ekspresyjnej, wielowarstwowej muzyki, której trudno przykleić etykietkę. Bo jak minimalizm, skoro nie taki znowu minimalny? Jak jazz, skoro – mimo sporej dozy improwizacji – posługuje się elementami wziętymi raczej ze świata muzyki współczesnej? Członkowie grupy – trzej znakomici klasycznie wykształceni instrumentaliści – porozumiewają się tym kodem znakomicie, ale wcale nie są w tej muzyce blisko siebie. Każdy z nich przynosi elementy własnego stylu, przy czym rodzajem gridu, siatki, na której rozgrywa się cała ta przygoda, są pełne totalnej dyscypliny i niezwykle pewne partie perkusji Zemlera. Bez nich nie byłoby mowy o zaistnieniu tej formacji. Dys reaguje na nie rytmiką fortepianowych fraz w sposób nierzadko genialny, Zimpel wnosi ekspresję, która czyni z niego chyba jednak lidera, a wszystko spaja i pomaga uzupełnić o detale ciekawa warstwa elektroniczna, która na koncertach jest mniej subtelna, ale wypada jeszcze bardziej przekonująco niż na płycie. Słuchać głośno. Choć czy da się tak głośno, jak będzie o tym albumie na koniec roku?