Wielokrotnie już pisałem o…
O Open’erze na przykład pisałem wielokrotnie. Ale przy okazji każdej edycji jest dla kogoś pierwszą edycją, a cóż warte są stare wspomnienia treningów biegowych między sceną główną a drugą co do wielkości sceną w namiocie? A przynajmniej cóż są warte w porównaniu z tym pierwszym razem? Jeśli ktoś chciałby to zobaczyć, biegając co najwyżej do lodówki po zaopatrzenie, to transmitowana jest w tym roku duża część imprezy. Już od dziś. A ja będę dziś przekonywał o tym, że pierwszy raz w wypadku wielu artystów jest najważniejszy. I jest zmorą recenzenta, bo ten z założenia powinien znać poprzednie razy, a jeśli artysta jest odpowiednio charakterystyczny, znajomość poprzednich razów to tylko przekleństwo. Dlatego nie musicie wierzyć recenzentom, kiedy piszą o tym, że „bywało już lepiej” i że nowa płyta to już popłuczyny po poprzednich. Ale mam czworo wykonawców, którzy przynoszą dowody na to, że czasem warto recenzentom zaufać.
Wielokrotnie już pisałem o Marissie Nadler. Ale ciągle nie wiem, jak wytłumaczyć, że coś jest bardzo dobre, tylko trochę już zamarynowane w zalewie tych swoich zalet, tak intensywnych, że powoli zaczynają przypominać wady. Mój kolega mawiał na coś takiego „dobre w swojej klasie”. Kolejny (duża dyskografia i powoli gubię rachubę) album wokalistki z Bostonu o urokliwej i delikatnej manierze, która ostatnio przypomina mi o tym, że i delikatność ma swoje granice. Bo co z tego, że kibicuję Amerykance od lat, jeśli ostatnio z pieniędzy wydanych na jej albumy zwrot w postaci regularnych powrotów do poszczególnych piosenek mam coraz mniejszy. Ładne, ale mam dość. Tu warto wracać do Hungry is the Ghost – utworu z nieco potężniejszą, bardziej też rockową aranżacją, która od razu robi różnice – oraz do kolejnego na liście All the Colors of the Dark, który mógłby być świetną piosenką Calexico lub Lambchop. Nadler zebrała niezły zespół – od Randalla Dunna, który produkuje już kolejny jej album, po odpowiedzialnego za smyczkowe aranżacje Eyvinda Kanga, który przyjedzie na tegoroczne Sacrum Profanum. Kiedy jednak przypominam sobie porównania Nadler do Joni Mitchell, kiedyś uzasadnione, to dziś widzę, że były na wyrost, bo na tym etapie kariery Joni Mitchell była już zupełnie gdzie indziej. W całości do przesłuchania TUTAJ.
MARISSA NADLER Strangers, Sacred Bones/Bella Union 2016, 6/10
Wielokrotnie już pisałem o Beth Orton. Płyty nagrywa z właściwą sobie regularnością, ale rzadko. A na styl patrzy nieortodoksyjnie. Po powrocie do folku na poprzednim, bardzo udanym zresztą albumie Sugaring Season, przyszedł teraz czas powrót do brzmień elektronicznych, które napędzały jej piosenki w latach 90. Już przebojowy Moon – w całkiem modnym klubowym sosie – mocno się z tą przeszłością kojarzy. Zmienił się trochę głos, coraz bardziej brzmieniem przypominający dziś Sinéad O’Connor, ale pozostała umiejętność kumulowania sporej energii w niewielkich piosenkowych formach. Tak jest w Petals ze świetnym gitarowym finałem, tak jest w 1973, które organizuje motoryczny motyw syntezatora. Jeśli gdzieś słychać produkcję Andrew Hunga z Fuck Buttons, to pewnie w tym momencie, bo poza tym wydaje się stosunkowo przezroczysta. A płyta – jak to bywa z Orton – wydaje się przy każdym kolejnym kontakcie mniej banalna. W całości do przesłuchania TUTAJ.
BETH ORTON Kidsticks, Anti 2016, 7/10
Wielokrotnie już pisałem o Pantha Du Prince. Właściwie pisałem o tym artyście nie dalej niż wczoraj, bo trudno rzucić kilka porównań dotyczących współczesnej sceny elektronicznej i nie natknąć się na budowane na brzmieniach instrumentów perkusyjnych mozaikowe melodie (przypominające często opisywany tu niedawno duet Plaid) – takie jak ta w You What? Euphoria! W Chasing Vapour Trails autor konstruuje dłuższą, stopniowo rozwijającą się formę, ale i tak skończy na melodiach wyczarowywanych z nieco bardziej brudnych brzmieniowo, ale jednak elektronicznie układanych sampli perkusjonaliów. Przez chwilę miałem tu wrażenie, że Hendrik Weber zatrudnił tu Jimmyego Sommerville’a (The Winter Hymn), ale pojawiający się na tej płycie wokalista (a właściwie – jeden z wokalistów) nazywa się jednak Scott Mou, czyli Queens, i jeszcze na tej płycie wróci. Tylko czy aby na pewno będziecie jej jeszcze słuchać? Jeśli macie coś do zrobienia, to pewnie nawet nie zauważycie, kiedy przyjemnie dotrzecie do końca. Pozwolę sobie jednak na wredny spoiler: Nie usłyszycie już niczego lepszego niż utwór numer dwa. Chyba że zaczęliście słuchać w innej kolejności, choć i to nie zrobi z tego zupełnie nowej płyty. Bo to znów historia z pięknego, ale coraz bardziej wyeksploatowanego podwórka, na które zaglądali już z innej strony Four Tet czy The Field. Hendrik Weber jest trochę bardziej przewidywalny niż ten pierwszy i trochę mniej przewidywalny niż ten drugi. Ale cały czas na tyle przewidywalny, żeby w tym miejscu skończyć. W całości do przesłuchania TUTAJ.
PANTHA DU PRINCE The Triad, Rough Trade 2016, 6/10
Wielokrotnie pisałem już o Juliannie Barwick. Podobnie jak pozostali artyści trafiała nawet do zestawień najlepszych płyt na koniec roku. Skoro jednak wydała nowy album, nie wypada się nie odnieść, choćby i z pewnym opóźnieniem. Tym bardziej, że płyty Barwick zwykle osaczają odbiorcę w ciągu paru minut. Ani się więc obejrzycie, a będziecie siedzieć (lub stać) w środku zupy pozapętlanych i przepuszczonych przez długie pogłosy wokali z oszczędnym instrumentalnym tłem, zwykle syntezatorowym, w tym wypadku jeszcze z wiolonczelą. Usłyszycie to, co u Grouper, ale w mniej surowym brzmieniu. I będzie to z pewnością uczucie miłe, momentami piękne (Beached), jak gdyby album Enyi wyprodukował Ivo Watts-Russell z 4AD. W najsłabszych momentach (jak Wist) możecie mieć wrażenie, że wam się fonia rozjeżdża niczym wzrok w wysokim stanie upojenia. A gdy oddalicie się od źródła dźwięku na pewną odległość, będziecie mogli przysiąc, że to płyta His Name Is Alive. Żeby było sprawiedliwie – to ciągle najpełniejszy i najlepiej ułożony album w całym zestawie. Duet z Thomasem Arsenault w Someway, już blisko końca płyty, może nawet przynieść swą nieco bardziej konwencjonalną formułą nawet lekkie i bardzo miłe zaskoczenie. A w kończącym całość See, Know pojawią się nawet bębny i dość nieoczekiwana, ale bardzo zgrabna kulminacja. W całości do przesłuchania TUTAJ.
JULIANNA BARWICK Will, Dead Oceans 2016, 7/10
Komentarze
Wciąż lubię „zamarynowaną w zalewie” Marissę, choć poprzednia płyta jak dla mnie była znakomita, ale i tej słucham z przyjemnością i radością. Podobnie z Beth, która po zawirowaniach wróciła jakiś czas temu na właściwe ścieżki i może warto sprawdzić jej koncertowe możliwości. A Julianna zaskoczyła mnie wielce i ma u mnie wielki plus. Przyjemny zestaw pań i przyjemny zestaw płyt. Do kolekcji „dobrze zamarynowanych artystek” dorzuciłbym jeszcze nowe płyty Emily Jane White i Elysian Fields. Nie zmienia to jednak faktu, że po ostatnim weekendzie królową mojego muzycznego serca została Eivor.