Kandyzowane piosenki
Mała uwaga na początek, żebym nie zapomniał w nawale wątków: bohaterka dzisiejszego wpisu jest drugą, obok Wojtka Kucharczyka, naturalną kandydatką do polskiego albumu-hołdu dla Prince’a. Candelaria Saenz Valiente – znana dość powszechnie jako Candi – ma tak bezwstydnie dużo pomysłów, w dodatku tak totalnych (obejmujących nie tylko muzykę, ale też inne dziedziny, włącznie z komponowaniem drinków) i jest osobą tak często sięgającą na różne sposoby po motywy z dzieciństwa, że musiało z tego w końcu wyjść coś ciekawego. Tych, którzy spodziewali się czegoś uroczo chaotycznego zaskoczyć może jednak fakt, że płyta fOREVER TILL YOU DIE jest bardzo dopracowana i – jak na etykietkę dream pop, którą przykleja sobie sama artystka – wyjątkowo precyzyjna. Sama Pictorial Candi proponuje porównanie: Jeśli młodszy brat dream popu, czyli chillwave, był zjechaną taśmą VHS filmu z późnych lat 80., fOREVER jest zrekonstruowanym Sanatorium pod klepsydrą Wojciecha Hasa. Ja bym to ujął jeszcze inaczej…
Jeśli chillwave i różne inne formy o paskudnych nazwach (vaporwave), które po nim przyszły robiły często wrażenie sklejanych w komputerze na chybił-trafił sampli przepuszczonych przez te darmowe efekty, które producent jeszcze potrafił obsługiwać, Pictorial Candi próbuje zagrać na żywo piosenki unurzane w cyfrowej nostalgii w sposób elegancki, pasujący właściwie do filharmonii. Jeśli są rozmazane barwy syntezatorów, to w funkcjach z jazzowej harmonii (Tonic – bezbłędny utwór zresztą, drugi mój faworyt to Lithium Starline), a jak już jest elektroniczna perkusja, to sprawia wrażenie granej z ręki, jeśli zdarza się jakieś VHS-owe wahnięcie tempa (Rhoda) czy brak jednego dźwięku w sekwencji, to brzmi to, jak by było zapisanym w nutach zabiegiem. Wokalistką jest autorka tej płyty za dobrą na dream pop. Właściwie Candi w tej postaci i towarzyszący jej zespół mogliby być wykonawcami tych wszystkich koncertów modnych mistrzów chillwave’u lub vaporwave’u, którzy swoich utworów nie mogą na scenie zagrać, a jedynie odtworzyć. Tyle że ma własny, w większości lepszy repertuar. I powinienem pewnie w tym miejscu napisać, że nowa muzyka argentyńskiej artystki nieźle się uzupełnia z tym, co robi jej mąż, Marcin Masecki. Ale nowa płyta to na tyle mocna rzecz, żebym napisał raczej, że to, co on robi, nieźle się uzupełnia z wizją Candi.
Mała przerwa reklamowa we wpisie. Otóż gdyby nie Candi, to w ramach related tracks na Soundcloudzie nie wyświetliłoby mi się pewnie nigdy to dzieło dzieciaków z domu kultury w Melbourne. Swoją drogą, nie mam pojęcia, jak to się stało, że przeoczyłem tę oto zeszłoroczną piosenkę Candi, duet z Olivierem Heimem:
W każdym razie fOREVER… jest albumem wyprodukowanym z taką samą starannością jak Eat Your Coney Island, pierwsza autorska płyta Candi, ale wypełnionym trochę lepszymi piosenkami i mniej eklektycznym, a dzięki temu wprawiającym w mniejsze zakłopotanie. Tyle że z kolei stylistycznie balansującym na pograniczu surowego muzycznego garażu i udziwnionej opery. A to dalej trudne rejony z punktu widzenia publiczności, która w dużym uproszczeniu dzieli się na następujące grupy: tych którzy lubią jedną z tych dziedzin i nienawidzą drugiej, a także tych, którzy nie bywają w żadnym z tych miejsc. Pogranicze opery i garażu praktycznie nie występuje w naturze, podobnie zresztą jak argentyńska artystka mieszkająca w Polsce, więc też ci odbiorcy wystylizowanego, sennego*, kandyzowanego popu Candi to mniejszość. Dla tej niezwykłej mniejszości kulminacja Emo Boy Bukowski z kanonadą bębnów simmonsa na tle bachowskiego motywu syntezatorów będzie czymś naturalnym, podobnie jak senny cytat z Debussy’ego w Sherry TV i dramaturgicznie świetny, choć brzmieniowo demonstracyjnie amatorski keyboardowy finał Rhody.
Dla fanów grupy Paristretris, którzy – jak ja – ciągle nie mogą zrozumieć, dlaczego przestała grać i nagrywać, mam dwie informacje: dobrą i złą. Zła jest taka, że Candelaria Saenz Valiente uparcie nagrywa solo jako Pictorial Candi, co trochę pewnie oddala reaktywację tamtej grupy. I wszystko wskazuje na to, że to sytuacja na dłużej. Dobra jest taka, że osiągnęła w tych solowych nagraniach poziom i styl, które mogą sprawić, że tęskniący przestaną tęsknić. Więc może jest ta reaktywacja w tej chwili już niepotrzebna?
PICTORIAL CANDI fOREVER TILL YOU DIE, Mansions & Millions 2016, 7-8/10
* raz zasnąłem
Komentarze
E tam, vaporwave to ładna nazwa (+ ciekawe zjawisko).