Szczęśliwie przestali się rozwijać
Kiedy grupa Radiohead wydaje nową płytę – co wydarza się ostatnio raz na 4-5 lat – dochodzi do przedziwnego zjawiska. Ludzie dość masowo po prostu jej słuchają i gorączkowo wymieniają się opiniami. Tych opinii jest zwykle tyle co wypowiadających się, lecz trudno nie dostrzec pewnej tendencji statystycznej, a ta mówiła ostatnio rzecz smutną: z płyty na płytę zespół – który zdefiniował muzycznie początek nowego wieku wielką rockową płytą OK Computer, a potem przebił ją zaskakującym brzmieniowo Kid A – jest coraz słabszy. Otóż jako jeden z tych, którzy w poprzedni album The King of Limbs rzucali kamieniami, chciałbym uprzejmie donieść, że marsz w dół się skończył. I że marsz w górę się zaczyna.
Zespół odłożył na bok manię potwierdzania wielkości i nerwicę natręctw nowatorstwa. Dwa ostatnie albumy Radiohead przyzwyczaiły nas do tego, że nie ma albumów tej grupy przychodzących ot, tak, po prostu. Że rodzajem koncepcji musi być dla zespołu już sama formuła wydania – indywidualna, niezależna, niezapowiedziana, przychodząca z zaskoczenia, za zadeklarowaną sumę itd. Publikację A Moon Shaped Pool poprzedziły dwa single i dwa klipy dostępne w ciągu kilku dni poprzedzających wyjście całości. Do osobnej dystrybucji poprzez stronę internetową zespołu zdążyliśmy się już przyzwyczaić, więc szoku nie było. Teraz płacenie za muzykę jej twórcom zaskoczenia nie wywołuje. Przyszła więc wczoraj zapowiedziana 19.00 czasu brytyjskiego i album można sobie było ściągnąć, zainteresowanie nie wywaliło, o ile mi wiadomo, serwerów. Choć pierwszy obrazek dotyczący cyfrowej dystrybucji widoczny w chwili wydania na oficjalnej stronie nie robił dobrego wrażenia:
Wybór między Apple a Apple nie bardzo mi pasował do zespołu, który się korporacjom nie kłania (a może i tu przestało Yorke’owi zależeć?). Na szczęście w ciągu kolejnych minut pojawiły się inne źródła, z których płytę można – w wersji cyfrowej – nabyć legalnie. I nielegalna wersja, dostępna na The Pirate Bay od godz. 19.15 (jak sprawdzili życzliwi) i na Chomiku od 19.16. Czyli jest zainteresowanie tymi dinozaurami rocka? Nieźle, może uda im się sprzedać wersję deluxe nowego albumu za 76 funtów (z dostępnymi od ręki plikami cyfrowymi) i wersję winylową (tu spory zawód: „Please note there is no immediate download with this product”) za 25 funtów, nie licząc przesyłki. Niby na tym etapie zdinozaurzenia każdy zespół rżnie na pieniądze grono najtwardszych fanów, ale nawet wersja cyfrowa kosztowała niemało:
Tym milszy był moment, gdy okazało się, że muzyka o tej sprzedażowej otoczce pozwala szybko zapomnieć. 52 minuty, 11 utworów. Single, bardzo odmienne stylistycznie i z pozoru umiarkowanej jakości, okazały się świetnymi albumowymi utworami do wielokrotnego słuchania. Oba też niosły w sobie w części wspólnej – choć w różnych postaciach – jeden z leitmotivów nowej płyty. Czyli aranżacje instrumentów smyczkowych. Smyczki w Burn the Witch zwiastowały, że usłyszymy pierwszy album Radiohead, na którym Jonny Greenwood („młody Greenwood” – jak go określił zabawnie ktoś na TT, dziś jedyne 44 lata) wykorzysta umiejętności nabyte przy okazji pracy nad kompozycjami orkiestrowymi. W tym pewnie i współpracę z Pendereckim, bo ten atak smyczków to rzecz przypominająca twardo obchodzący się z instrumentami styl polskiego kompozytora z lat 60. Świata muzyki współczesnej Anglik takimi utworami nie podbije, ale jako składnik utworów Radiohead jego partie brzmią uskrzydlająco i – jak na rockową formułę – niebanalnie. London Contemporary Orchestra się sprawdziła, trend na zakładanie takich elastycznych i progresywnie myślących zespołów orkiestrowych został dobrze wykorzystany. A różnorodność podejścia do orkiestrowych aranżacji tych dwóch utworach i np. The Numbers (o tym za chwilę) sprawia, że ta płyta oddycha różnorodnością.
Podobnie z chórkami. Te w trzecim na płycie Decks Dark brzmią trochę jak muzyka z OK Computer w wersji odkurzonej. Identikit przynosi wokale z okolic Jamesa Blake’a. Jeszcze ciekawsze rozwiązania – na poziomie wokaliz u Ennia Morricone – znajdziemy w Present Tense , prostym, niewymuszonym jam-session w rytmie bossa novy. Mogliby to zagrać u Stinga w Toskanii, ale i na festiwalu alternatywnym ludzie nie wyszliby z namiotu. Z jednej strony – może to być moment odrzucający dla fanów wyznających dogmat nowatorstwa Radiohead. Pozostałych, którzy mają świadomość, że na Kid A i Amnesiac prawdziwy etap nowatorstwa tego zespołu zaczął się i skończył zarazem, ucieszy fakt, że słyszą zespół nieco bardziej rozluźniony, ewidentnie też mocniej kombinujący wspólnie z Nigelem Godrichem nad rozwiązaniami brzmieniowymi (w paru utworach – np. Tinker Tailor… – słychać, że Godrich podsuwał także swoje patenty z pracy z innymi grupami). Efekt brzmieniowy, co bywało już dyskutowane w tej niekończącej się wymianie zdań w serwisach społecznościowych, jest zaskakująco dobry. Tym bardziej, że płyta jest – jak prawie wszystko dziś – okrutnie mocno skompresowana dynamicznie, co przeszkadza na szczęście tylko w pierwszym utworze, i to tylko chwilami. Nie udało mi się znaleźć informacji o autorze masteringu, ale zdecydowanie zatrudniałbym.
Odmienna od dość twardego, sterylnego The King of Limbs produkcja robi różnicę przy utworach, które teoretycznie są bliżej krautrockowej motoryki tamtego albumu – jak znakomity Ful Stop. Zresztą myślenie o barwie zaczyna się wcześniej – prawie każdy utwór ma jakiś mocny, wyjątkowy rys brzmieniowy. Zaskakuje na przykład Desert Island Disk z prostym, folkowym akompaniamentem gitary i lekkim, syntezatorowym tłem (sygnał jakiejś nowej ścieżki możliwej do podjęcia w przyszłości). Glass Eyes ma z kolei konstrukcję kompletnie nieprzystającą do świata muzyki pop (Greenwood?). Ale mój ulubiony fragment to The Numbers, w którym słychać lekkość grania rockmanów z lat 70. i w którym u dobijających do pięćdziesiątki muzyków Radiohead, spiętych zazwyczaj, usłyszałem po prostu luz. Ciągle bez próby łatwego spieniężania marki i gonienia w stronę Coldplaya, ale trochę jak gdyby zaleczyli po latach te swoje neurozy.
Zarysowała się już linia krytyki nowej płyty: że duża część z tych utworów powstała już wcześniej, że końcowy True Love Waits, wyczekiwany przez fanów w studyjnej, albumowej wersji, to już klasyk z brodą. Nie pasuje mi to jako argument w odniesieniu do tej grupy. Od niej oczekuję już tylko nagrania albumu ze świetnym, płynącym z utworu na utwór programem, dopracowanej, bez ewidentnie słabych punktów, z paroma olśniewającymi momentami, paroma wzruszającymi, płyty, na której – po trzęsieniu ziemi jakie funduje nam pierwszy utwór – będziemy dostawali praktycznie za każdym razem coś emocjonalnie bardziej absorbującego. Słuchając A Moon Shaped Pool, mam wrażenie, że ten zespół przez ostatnie lata walczył z własną naturą, próbując prześcignąć nowych mistrzów, a teraz pogodził się ze statusem mistrzów starych. Szczęśliwie przestał się rozwijać, a zaczął eksploatować naturalne talenty swoich członków, co wydaje mi się w tym wieku uczciwym rozwiązaniem. Tym bardziej, że kiedy płyta się skończy, chcecie posłuchać od początku. A jeśli nawet nie, to bardziej będzie pasowało coś z kręgu muzyki poważnej niż jakaś rockowa czy elektroniczna konkurencja.
RADIOHEAD A Moon Shaped Pool, XL 2016, 9/10
Komentarze
po kilku tygodniach powrotu do lekcji historii jazzu i odsłuchiwaniu starych płyt tego gatunku z lat 50/60/70 ciężko znowu przestawić się na pop, nawet w wykonaniu Radiohead… album Thoma Yorke’a & co. jest rzeczywiście całkiem dobry, nie epatuje ambitnym nowatorstwem, ale dość spójnym materiałem dla wysokiej jakości emocjonalnej rozrywki. i jak zwykle u nich uderza to introwertyczne smętne ‚marudzenie’. 😉 moje ulubione utwory: ‚Ful Stop’, ‚Identikit’, ‚Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man’. w ogóle sama końcówka płyty wskrzesza znak jakości bandu. ocena 9/10 jest jednak chyba trochę na wyrost, wystarczyłaby solidna ósemka.
[kiedyś w Machinie w tekście o Radiohead, autor (nie pamiętam już: kto) zachwycał się nieprawdopodobnym przemyśleniem możliwości i rozwojem Radiohead, którzy startowali albumem ‚Pablo Honey’ z poziomu „ku*** mać, chcemy grać!” (cytat ze wspomnianej Machiny), by bardzo szybko osiągnąć status największego bandu swoich czasów wywodzącego się z kręgów alternatywnych do mainstreamu. „szczęśliwie przestali się rozwijać” – może dobrze, może nie dobrze, byle nie skończyli jak U2 😉 ]
a ponieważ w poprzedniej tysięcznej blogowej nocie nowe albumy: Radiohead & Jamesa Blake’a zostały niejako zestawione obok siebie, ‚wygrywa’ chyba James Blake. jego ‚The Colour in Anything’ wydaje się mimo wszystko płytą szlachetniejszą. i cieplejszą. w sam raz do ‚korporacyjnych’ łóżkowych zabaw. oczywiście po pracy. 😉 zresztą Blake robi idealną muzykę do uprawiania seksu z emocjonalnym zaangażowaniem. 😉
– smyczki w Burn the Witch sa raczej jak z Kilara, wypisz wymaluj Orawa.
U2 od poczatku bylo pomylka muzyczna i porownywanie ich do Radiohead to zart, jak rozumiem? Kogo obchodzi gdzie i za ile ktos wydaje plyty? Dobra muzyka? Bardzo. Mi wystarczy tyle.
Słuszna uwaga. Chociaż „fizyczność” takiego grania była i Pendereckiego, a także w „Popcorn Superhet Receiver” Greenwooda, otwarcie przedstawianym jako inspirowane Pendereckim.
@lukep_gdansk:
porównywanie U2 do Radiohead oczywiście jest żartem. chodzi o pewne zestawienie ‚wielkich’, cały czas aktywnych i istniejących na scenie zespołów z korzeniami w rocku. ‚wielkich’ w rozumieniu powszechnego odbiorcy muzyki popularnej, bez wdawania się w stylistyczne szczegóły. ale właśnie polemizowałbym, czy U2 od początku byli muzyczną pomyłką, znając dobrze takie ich płyty z lat 80. wywodzące się z nowej fali, jak ‚Boy’ czy ‚War’ (zachęcam do odświeżenia tych dwóch pozycji). kwestia leży gdzie indziej: U2 zaczęli karierę bardzo dobrze, potem stopniowo wpadali w objęcia popu, a obecnie rozmienili się na drobne i nagrywają typowy radiowy muzak (co prawda technicznie mucha nie siada). natomiast Radiohead po starcie z ‚Pablo Honey’ w klimacie „ku*** mać, chcemy grać!” (znowu ten cytat z Machiny), gdzie jedynym przykuwającym uwagę utworem był pop-rockowy szlagier wszechczasów: ‚Creep’, tylko zwyżkowali formą muzyczną, chociaż jak napisał Bartek: „szczęśliwie przestali się rozwijać”. ale jeżeli przestali się rozwijać, to w jakim punkcie się znaleźli? nagrywania dla przyjemności płyt na autorskim wysokim poziomie z wykorzystaniem wyuczonych technicznych możliwości? żartobliwie wyraziłem obawę, że oba bandy mogą kiedyś spotkać się na tej samej równi pochyłej, produkując radiowe szlagiery do umilania odbiorcom jazdy samochodem. oczywiście Radiohead niczego złego nie życzę, ale ostatnie solowe pomysły Thoma Yorke’a wskazują jednak na pewne zmęczenie materiału i nerwowe przebieranie głową z pomysłami w muzycznej matni. a jednak tego artystę (i cały zespół) ceniliśmy chyba za nieustanny progres?
Jak dla mnie 8 czy 9 bez znaczenia. Przesłuchałem wiele razy (pół wczorajszej nocy) i dałbym 10, ale przyszłość pokaże, kto miał rację. Obyśmy się tylko o takie płyty spierali.
Kwintesencja tej płyty dla mnie jest pierwszy teledysk – ptaszek jak w „Blue Velvet” potem ładne obrazki, klasyczne smyki i… groza. Lubiłem KOL, ale przyznaję, że „nowe” Radiohead dało mi po lbie. Bo choć to wciąż jest, jak dla mnie, stan pewnej, charakterystycznej dla naszych czasów neurozy, to jednak opowiedzianej z rozmachem, pewną ulgą i (tu się zgadzam) chyba z luzem i bananem na pysku. KOL była płytą klaustrofobiczną, „ściśniętą” w emocjach i przez to jak dla mnie histeryczną. Tutaj mamy prostotę, nawet momentami minimalizm ale i rozmach i przestrzeń. Stoickie szczęście człowieka XXI wieku?
Ok, pewnie „wymyślam”, ale przyznaję, że z wielu znakomitych utworów urzekł mnie najbardziej „Desert Island Disk”amerykańska folkowa ballada, której nie powstydziłby się żaden z wielkich mistrzów i którą w dodatku można zagrać przy ognisku. Albo nowo poznanej pannie o ile posiada się umiejętność grania na gitarze. Radiohead do ogniska. :).
Ps 1. Radiohead dinozaurami rocka??? Cudne. Pamiętam, jak moi nieco starsi koledzy w okresie „The Bends” marudzili, że to brytyjski brit pop. Dla nich Radiohead to wciąż zespół z „tej epoki”, a tu proszę dinozaury. Inna sprawa, że w muzyce (rock/pop) wszystko szybko się starzeje. Literat około 50 to wciąż człowiek u progu kariery, który o Noblu zacznie myśleć mniej więcej 10 lat później. A i wspomniany Penderecki mniej więcej w tym wieku trafił przecież pod strzechy..
Ps 2. Słuchałem rano Jamesa Blake’a. Po mniej więcej 30 minutach moja kobieta mówi – czy on kiedyś skończy ten utwór, ciągle stęka i stęka. I nie żeby kobieta głucha była, ale poranek dość ponury.
@ArturMrozowski: właśnie o to chodzi, że Blake ma wprowadzać łóżkowy rezonans do niekończącego się stękania (no może kończącego się wraz z płytą). myślę również, że Twoja Pani nie jest przeciętną korporacyjną Niewiastą, dla których to Niewiast James jakby wynalazł ten ’emocjonalno-seksualny’ styl. po prostu wolicie inną muzykę, bo zapewne Waszym celem nie jest pławienie się w meandrach stylu korporacji… mniejsza z tym: pięknie napisałeś o Radiohead. słuchałem nowego albumu trzy razy, ale po Twoich wrażeniach wrzucę sobie jeszcze dzisiaj ze dwa razy na słuchawki. dzięki za ponowne przykucie uwagi tą płytą. 🙂
ach, jeszcze jedna uwaga: obaj wokaliści – Thom Yorke & James Blake mają swój charakterystyczny, rozpoznawalny na kilometr styl. Thom smęci, James stęka, a i tak ich muzyka zawsze wychodzi nie najgorzej, by nie rzec: bardzo dobrze/świetnie. czyż nie? 🙂
oj, ja w ‚Daydreaming’ słyszę akordy z ‚Elegii’ New Order… i nie wynika to z nadmiernego spożycia herbaty dzisiejszego dnia. „amerykańsko-folkowy” ‚Desert Island Disk’ rzeczywiście niesłabo nadaje się do zrobienia wrażenia na pięknej kobiecie w rękach i głosie sprawnego gitarzysty-kopisty/balladzisty. tylko zagrany bez tej radiohead’owo-yorke’owej flegmy, a z energiczniejszym biciem w struny. poza tym płyta przesuwa się z mojej ósemki w kierunku bartkowej dziewiątki. na słuchawkach jest moc.
recenzja albumu Radiohead z All Music 4/5:
http://www.allmusic.com/blog/post/radiohead-a-moon-shaped-pool