Kogo oszukała Beyonce?

Nie wierzcie pozorom tej nowej płyty-niespodzianki. Beyoncé zaśpiewała o zdradach swojego męża Jaya Z i wydała to na wyłączność* w serwisie, którego mąż jest współwłaścicielem, a ona sama udziałowczynią? Beyoncé zbuntowała się przeciwko swojemu mężowi Jayowi Z, co on skrupulatnie wypromował na artystyczne wydarzenie Tidala? Żona wymachuje kijem bejsbolowym, a mąż spokojnie śledzi mecz baseballowy, czekając na wzrost kapitalizacji spółki? Jeśli uważacie, że tu odbywa się jakaś burza uczuć i publiczne pranie brudów, to nie doceniacie zmysłu sprzedażowego drugiej najważniejszej pary Ameryki. Ale mimo tych zastrzeżeń Lemonade wydana w weekend przez Beyoncé w wersji cyfrowej na Tidalu to rzecz zaskakująca, bo chociaż pewnie okłamuje nas jak z nut, to zarazem jest najwybitniejszą płytą w dorobku amerykańskiej gwiazdy.

Zacznijmy od tego, że Lemonande to właściwie imponujący wizualnie album-film. Jako taki zaprezentowany został w dniu premiery w HBO (na dzień przed największą premierą roku w tym serwisie, czyli kolejnym sezonem Gry o tron) i w tej formie sprzedawany jest na Tidalu – teraz też w iTunes, wersja fizyczna dopiero 6 maja. Zjawisko jest modne wśród gwiazd afroamerykańskiej sceny muzycznej – wspomnijmy choćby długie artystyczne wideo Kanyego Westa, bo to moim zdaniem punkt odniesienia, który próbowała przebić autorka płyty, rywalizując też poniekąd sama ze sobą, bo już poprzednia płyta sprzed trzech lat miała charakter „albumu wizualnego”. Tutaj charakter całości sygnalizował już widowiskowy klip do piosenki Formation, który premierę miał (też jako niespodzianka) w lutym, dzień przed Super Bowl.

Już tamta piosenka była dla mnie pozytywnym zaskoczeniem – nowoczesna, trapowa produkcja, lekko pływający rytmy i kapitalne glissando syntezatora, a wszystko to bez psucia brzmienia. Podobna uwaga dotyczy większości piosenek na albumie. Mocne, ale nieprzesterowane basy w utworze Hold Up napisanym z Diplo, któremu rzadko udaje się ostatnio nie zepsuć kompresją materiału, który produkuje. Kolejny współautor, Ezra Koening z Vampire Weekend, też ma do kompresji słabość. Świetne wrażenie robi 6 Inches napisane z udziałem The Weeknd – są tu brzmieniowe nawiązania właśnie do Formation, choć oczywiście można zauważyć, że utwór robi wrażenie przede wszystkim jako zlepek dobrze dobranych sampli – z My Girls Animal Collective i z Walk on By Bacharacha w klasycznej wersji Isaaca Hayesa. Nie bagatelizowałbym więc wkładu Beyoncé w produkcję płyty – choćby ze względu na efekty powyższych kooperacji. Choć zarazem są tu momenty, gdy potrafi się schować za plecy innych.

Mamy tu czterech idealnie dobranych gości – wspomniany The Weeknd dla ludożerki znającej go z pokazów 50 twarzy Greya, Jack White dla miłośników klasycznie rockowej ekspresji, James Blake dla fanów brytyjskiej sceny klubowej, wreszcie Kendrick Lamar, bo nie mieć go dziś jako gościa na płycie to dla kogoś z kręgu czarnej muzyki trochę jak nie mieć mercedesa w garażu. I trójce ostatnich Beyoncé oddaje pole całkowicie: króciutki Forward mógłby się pojawić na albumie Blake’a i nikt by nawet nie zauważył drugiego głosu Amerykanki. Znakomity duet z Lamarem (Freedom) to zapewne przyszły singiel – z samplami z nagrań terenowych Lomaxów i psychodeliczno-rockowego Kaleidoscope, brzmi nieco staroświecko, rootsowo (tu również znajdziemy na końcu kluczową sentencję tytułową o tym, że należy znosić dzielnie znoje wspólnego życia, z cytryn robiąc lemoniadę). A w utworze White’a wokale Beyoncé leżą jak gdyby to była sesja The White Stripes. Utwór Don’t Hurt Yourself oparty jest zresztą po wielkopańsku na samplu z Led Zeppelin. Państwo Carter poszli na zakupy – albo po prostu dokonali kolejnej dobrej inwestycji. Trudno też nie odnotować pierwszej piosenki country w repertuarze Beyoncé – Daddy Lessons. To nie tylko hołd dla tatusia, który wychował zdolne córki (i był drugim bohaterem tekstów o wokalistce – aż do momentu, gdy ich drugim bohaterem stał się Jay Z), ale przy okazji wejście na teren konkurentki Taylor Swift mające charakter rosyjskiego lotu w pobliżu okrętów NATO – bezczelne i z pewnością ujdzie na sucho, choć to dość marne i plastikowe country. Na płycie służy jako moment wytchnienia, ale powodem do dumy raczej nie jest.

Wokalna strona Lemonade warta jest wzmianki. Tak szerokiej prezentacji jej umiejętności (choćby sygnalizowane wyżej wejścia rockowe) jeszcze nie mieliśmy. Od czasów Destiny’s Child głos Beyoncé nie brzmiał tak lekko jak w Sorry. Rzadko też słyszymy ją dziś w tak surowej i wymagającej klasycznego podejścia soulowego wersji jak Sandcastles. Owszem, głos bohaterki płyty topi się tu w chórkach, ale fortepianowy akompaniament nie tworzy bariery. Wokalistka śpiewa o zmywanych zamkach z piasku i rozbijanych naczyniach kuchennych. Genius donosi, że teksty z Lemonade są bardziej szczere niż wywiady z artystką. No pewnie. W królestwie monetyzacji, w którym panują dziś państwo Carterowie, nic tak dobrze się nie sprzedaje jak odrobina kontrolowanej szczerości. Po co więc dawać na niej zarabiać innym?

Zostawmy jednak na boku pytanie, kogo oszukuje Beyoncé tą płytą: męża, siebie, czy jednak nas. Ważne, że album – dobrze ułożony i spójny w swej rozmaitości – brzmi imponująco. W wersji płytowej byłby może i jeszcze lepszy. Szkoda więc, że jako oferowany w abonamencie produkt pop stanie się płytą nieco szybszej obsługi. Trochę bardziej doraźną, jednorazową. W tym jednym Jay Z i Beyoncé trochę się moim zdaniem mylą, a stawiająca na ekskluzywność Adele ma rację. No ale Jay Z inwestuje raczej w cyfrę niż fizyczne nośniki i jak widać przynajmniej w interesach z tą rzekomo zbuntowaną żoną są sobie wierni jak, nie przymierzając, Frank i Claire.

BEYONCE Lemonade, Columbia 2016, 8/10

*czasową, rzecz jasna