Trzy proste metody nawilżania

Podobno krajowe rezerwy wazeliny są ostatnio na wyczerpaniu. A to problem, gdy się pisze o płytach ludzi, których znamy, i to nie tylko przez pryzmat działalności artystycznej, ale i wydawniczej. Ja rozumiem zadzierać z wydawcą. Rozumiem nawet stracić reputację w oczach artysty. Ale gdy artysta i wydawca są jedną i tą samą osobą, a często też jeszcze menedżerem, technicznym i tragarzem, to jedno złośliwe zdanie i recenzent ma przechlapane u wszystkich tych osób naraz. Nie ma takiego problemu, gdy się człowiek rzuca z recenzenckim tasakiem na bezosobowy duży koncern. Pojawia się przy małych, domowych przedsięwzięciach do-it-yourself, kiedy małym kozikiem złośliwości można wyciąć cały entuzjazm. Bo całość napędza entuzjazm, pieniędzy z tego nie ma. Zatem wobec deficytu wazeliny, której zapasy tymczasem wywieźli do działów publicystyki i informacji, postanowiłem nawilżać umiarkowanie i sposobem. Nie wywieszać ocen punktowych kolegom artystom-wydawcom z małych wytwórni płytowych. Może przyjdzie mi posucharzyć, ale nie będę ignorować, bo to już byłby grzech śmiertelny.

Nie ma lekko w tej części przemysłu rozrywkowego. Po pierwsze, żaden z tego przemysł. Czasem więcej piszących niż kupujących. No i z całą pewnością – co jasno sugeruje już sama oprawa graficzna – nie jest szczególnie rozrywkowo. Na trzy prezentowane dziś płyty, dwie mają czarne okładki, trzecia (powiedzmy, że to ta najbliższa rozrywce) jest ciemnoszara. Nie rozjaśniają oblicza branży wymyślane przez wydawców nazwy ani tytuły albumów (Mazut, Komora A, Brak), ani symbolika. Tu mamy gołą kość – przynajmniej do niedawna kojarząca się ze śmiercią – tam znów wydruk zdjęcia z fotoradaru, na którym wydawcę złapano, a potwierdzeniem realizmu historii był opublikowany gdzieś w sieci bodaj 200-złotowy mandat. Samo auto skromne, niesportowe. Żaden tam luksus. Jeszcze gdzie indziej do refleksji skłania sama nazwa wytwórni BDTA, której rozszerzenie było tak dojmująco smutne, że wydawca musiał je skryć pod eufemistyczną formą skrótowca, bo nawet urząd skarbowy, gdy zobaczył tę nazwę, nie chciał naliczać podatku. Wiatr w oczy, żar w pięty i smutek tropików.

Po pierwsze, Komora A (bo na „a”). Trio, w którym obok Dominika Kowalczyka (Wolframa) i Karola Kosznieca gra Jakub Mikołajczyk, szef przedsiębiorstwa, które niezbyt powszechnie kojarzy się z show biznesem, co może i słuszne. Ale uparcie wydaje płyty. Czyli Monotype Records. Ta płyta nosi tytuł Crystal Dwarf i dobrze się jej słucha, ale boję się, że jak ją dokładniej opiszę, pewnie nikt nie kupi. Bo oto wpuszcza nas do świata postindustrialnego i postapokaliptycznego pośród posępnych glitchy i zabrudzeń (Waking Up), które ustępują nieco klaustrofobicznym dronom, a te podprowadzają nas pod clou i centralny punkt albumu, czyli bardzo udany (choć brzmi to jakoś kuriozalnie optymistycznie) i najbardziej rozbujany Inscape Module. Tu wpadamy w polirytmiczne przebiegi syntezatorów na krawędzi przypadkowości. Wycisza to utwór Drone of Unreality, drugorzędny w porównaniu z resztą, oparty na sterowanych chyba przez sekwencer szybkich sekwencjach rytmicznych. A te wyrzucają na brzegu jakiegoś niemal plażowego, a przynajmniej nadmorskiego (te ptaki jakieś mało plażowe) ambientu. Choć wiem, że cokolwiek napiszę, odstraszy to czytelników skuteczniej niż drony słuchaczy. Nie ma tekstów, choć gdyby były, łatwo sobie wyobrazić ich klimat. Trzech tak pogodnych autorów musiałoby przecież napisać coś bardziej optymistycznego niż ta recenzja.

Po drugie, Kucharczyk. Czyli potencjalnie więcej zabawy, biorąc pod uwagę dotychczasowe dokonania. Jednak już wstęp – kojarzący mi się trochę z Leylandem Kirbym, bo orkiestra i też chyba raczej sampling niż umowa o dzieło – zasugerował jakąś nostalgię. Choć ja bym mającemu performerskie zapędy autorowi dał raz taki budżet, żeby skompletował orkiestrę. Dalej, jak to bywa w solowych nagraniach Wojtka Kucharczyka, mamy dużą gęstość tropów popkulturowych – ze zgrabnymi nawiązaniami do słynnych hitów w tytułach (Staying Alive Against All Odds, Attracted to the Sound of Silence itd.) i brzmieniami przejętymi z różnych konwencji: od acidowych syntezatorów w Gdy ten kawałek (kabaret) umiera, po współczesną taneczną muzykę latynoską w I Wanna Stay Aqui…. Mamy w pewnym sensie rozmowę z bieżącymi wydarzeniami i gwiazdami w Kanye Was Not Here, He Was On the West oraz Living In the Post-Bowie Times. Długie tytuły, których zacytowanie grozi wyczerpaniem limitu znaków w recenzji. Głupio dodawać, że to wszystko z autorskim poczuciem humoru, wisielczym czasami. Ba, może i z hitem (w mojej opinii to funkujący Afroboter Volta Volta Volta). Na masową popularność płyta jest jednak zbyt swoista, zbyt post-wszystko, no i zbyt chaotyczna. Ale uwaga, bo tam, gdzie ja odczuwam „zbyt”, autor albumu odczuwa wyraźny niedobór, tytułowy Brak. Są więc szanse, że na tym nie poprzestanie. Co więcej – że pomysł na kolejne nagrania będzie znów bezczelnie zupełnie inny. Dwa ostatnie bonusy, czyli dźwięki spaceru po ogrodzie, a potem wyciszone do poziomu ciszy nie-wiem-co z trochę głośniejszym nie-wiem-czym na końcu, nastroiły mnie refleksyjnie. Zgadnijcie, o czym rozmyślałem. Zakładając, że macie do wyboru problematykę ciężkiego losu jednego z trzech małych wydawców.

Po trzecie (by tak stopniować napięcie) Mazut. Tu się autentycznie boję cokolwiek pisać, bo ta dwuosobowa formacja (Paweł Starzec – melodie i rytmy, Michał Turowski – hałasy i struktury; wydawca to ten drugi) po ostatnich nominacjach do Fryderyków zebrała w serwisach społecznościowych więcej wzmianek niż Podsiadło razem z Kortezem. A autor niniejszej recenzji był namawiany do zrecenzowania albumu Mazut mniej więcej z taką częstotliwością, z jaką fani Trójki na profilu fb ulubionego radia wklejają dziś apele o przywrócenie red. Sosnowskiego na stanowisko pracy (można śmiało i pod tą recenzją – nie będę usuwał). W takich chwilach zaczynam się łamać jak funkcjonariusz partyjny przed odwilżą gomułkowską. W czym zresztą utwierdza mnie dodatkowo otwierający całość fragment przemówienia tow. Gomułki: Ten wojujący z naszym państwem ludowym nieodpowiedzialny pasterz pasterzy…. Nie wiem, czy muzyka ma się odnosić do ówczesnych obchodów 1000-lecia naszej państwowości, ale w przeddzień obchodów 1050. rocznicy chrztu Polski dość prowokacyjne wydaje się sięgnięcie w pierwszym utworze po – przybrudzoną zewami, hałasami i bardziej eksperymentalnymi brzmieniami – konwencję transowej i hedonistycznej muzyki klubowej. Chyba jedynego gatunku, którego (o ile mi wiadomo) nie opracowano dotąd w wersji christian. Ale mogę się mylić. W ocenie tej płyty mylić się też mogę, nadmienię więc tylko, że towarzyszyła mi w ostatnich tygodniach wielokrotnie (m.in. przy pisaniu niniejszego tekstu) także jako niezła muzyka użytkowa.
I tu ciekawsze rzeczy, szczególnie na planie rytmicznym, dzieją się w skrupulatnie ukrytej środkowej części albumu (YOGTZE) i psychotycznej końcówce. Zappowskie „Brak jakiejkolwiek wartości rynkowej” można by było naklejać na to w sklepach (gdyby było w sklepach) jak raperzy „Explicit lyrics”. Co nie przeszkodziło mi kupić ten album za gotówkę (też było o tym w sieci) i uważać, że był to dobry interes. Tekstów oczywiście nie ma, choć boję się, że gdyby były, tobym się miał czego bać. Nie boję się za to przyznać, że głosowałem na Mazut w pierwszej turze Fryderyków 2016 (tylko teraz moją anonimową kartę do głosowania będzie już banalnie prosto zidentyfikować). Choć z perspektywy czasu zaczynam się obawiać, czy ten Mazut na Fryderykach to nie był jeden wielki szwindel – w końcu typy do nagrody obejmują okres do listopada, a płyta ukazała się dopiero w grudniu. Z drugiej strony – taki zabieg daje możliwość zgłoszenia jej ponownie w roku przyszłym.

Na tym kończę, bo spędziłem nad wpisem tyle czasu, że wszyscy trzej panowie zdążyli już nie tylko nagrać nowe własne płyty, ale i wydać kilka kolejnych innym wykonawcom. Trudno mi było wyrównać proporcje między poszczególnymi wydawcami, uznałem więc, że najwięcej napiszę o tym, który najbliżej mieszka – cóż, tu prawdopodobieństwo, że się gdzieś przypadkowo spotkamy i trzeba będzie obgadać sprawę osobiście, jest największe. Druga co do wielkości jest recenzja wydawcy, który ma do mnie najdalej, ale za to znamy się najdłużej – z nową płytą zawsze przyśle osobiste pół zdania napisane ręcznie, co jest charakterystyczne dla tych, którzy działali jeszcze w przedinternetowej epoce mail-orderu. Najkrótszą notę napisałem o wydawcy, którego od dwóch lat nie odwiedziłem w siedzibie wytwórni, mimo ponawianych zaproszeń. Wychodzę z założenia, że w tym wypadku i tak nic już nie polepszy znacząco mojej sytuacji.

Zresztą w całości taki wpis nie oznacza dla mnie pewnie nic dobrego. Ale ufam przynajmniej w dobre intencje czytelnika, który weźmie pod uwagę fakt, że ta trójka outsiderów polskiego rynku muzycznego nawet nie próbuje kupować dobrych recenzji. Więc może nie wezmą tego za próbę nawilżania, tylko za część normalnej pracy dziennikarskiej? Dla pozorów obiektywizmu w nagłówku notki wykorzystałem przypadkowo dobrany czarny kwadrat oddający barwy recenzowanych okładek. Liczę na to, że osoby postronne uznają go za znak solidarności z Belgią. Ta jest zresztą podobnie małym i niedowartościowanym w powszechnej świadomości krajem jak wszyscy ci mali wydawcy, co widać dziś niestety w braku jakichś masowych odruchów solidarności, które się jej należą.

KOMORA A Crystal Dwarf, Monotype 2016
KUCHARCZYK Brak, Mik.Musik 2016
MAZUT Mazut, BDTA 2016