Bo instrumenty były jakieś… dziwne?
Czy przyszli hipsterzy mogą słuchać prog-rocka i czy dobrze by to o nich świadczyło? – taki temat pojawił się w komentarzach pod wpisem na temat Keitha Emersona. I zanim po swojemu odpowiem na to pytanie – w głębi dotyczące sensu wirtuozerii na scenie muzyki, której słucha młodzież – chciałbym zrobić mały przegląd prasy. Rzadko odnoszę się do bieżących tekstów, ale ten, który zobaczyłem dziś, niby mimochodem, bardzo ciekawie pokazuje, w czym tkwi problem. To rozmowa z Anią Dąbrowską w tygodniku „Do Rzeczy”.
Autorem wywiadu jest Grzegorz Brzozowicz. W pewnym momencie Dąbrowska opowiada o swoim producencie, znanym z nagrań hiphopowych Czarnym HiFi: Producenci hiphopowi zbierają najprzeróżniejsze sample, dzięki czemu posiadają masę nagrań z dziwacznymi instrumentami i to właśnie dzięki „Czarnemu” na albumie są flety, flügelhorn, wiolonczela.
À propos dziwnych instrumentów. W liceum uczęszczałaś na lekcje gry na kontrabasie – pyta na to dziennikarz. I rozmowa snuje się dalej, a czytelnik zostaje z ciekawą wizją świata, Według niej znana od XIX wieku skrzydłówka (lub flugelhorn – taka jest utrwalona polska nazwa, umlaut niepotrzebny), podstawowe w naszej kulturze i używane od czasów prehistorycznych flety, a wreszcie wiolonczela (XVI wiek) i kontrabas (podobnie) zaliczone zostają do grupy instrumentów dziwnych. Bo, rozumiem, są nierockandrollowe? Czy tak egzotyczne? Mięczackie? Niemodne? A może nie pasują do konwencji muzyki pop, choć występowały w niej wcześniej niż zbudowano gitarę elektryczną czy syntezator?
Świadomie zostawiam na boku samą płytę Ani Dąbrowskiej. Nie będę o niej pisać na Polifonii, oceniając muzykę, bo produkcyjnie nie daje mi szans na spotkanie z muzyką jako taką – po pierwsze momentami kompresja niszczy nie tylko instrumentalne tło, ale i wokale, po drugie – te ostatnie są przygotowane tak, że spółgłoski zmieniają brzmienie (O, wciąż nie umiem przestać tobą szyć), a przez pół płyty główna bohaterka wydaje się mieć zatkany nos, co chyba też nie jest efektem zamierzonym. Może to takie oryginalne, że nie łapię, a może coś z tym nie tak. Wróćmy jednak do instrumentów. Jeśli wirtuozeria, wpływy muzyki poważnej, prog-rocka czy nawet warsztatu tzw. rocka klasycznego mają sens w rozmowie o muzyce, to dlatego, że wyprowadzają rozmowę o niej z ram hip-slangu, w którym opis muzyczny się nie liczy, a wykorzystanie jakiegoś pojedynczego tradycyjnego instrumentu urasta do miana rewolucji. Wygląda to tak, jak gdybyśmy w morzu jakichś modnych vaporwave’ów odnaleźli żywą skamielinę – ostatniego sampla flugelhornu na świecie. I modlili się do niego, bo nagle, w nowoczesnej produkcji, stał się fetyszem. Tymczasem flugelhorn był w Penny Lane i All You Need Is Love, a wiolonczela u Oasis i Skaldów (wiadomo – Prześliczna wiolonczelistka) itd. To wszystko nawet bez zagłębiania się w jazz, o którym za moment. I to wszystko z szacunkiem dla Grześka Brzozowicza, który – co należy docenić – ma swoją wizję muzyki i swój pogląd na nią, a także dla Dąbrowskiej, która próbuje wymyślać swój styl na nowo i napisała tu pewnie parę nie najgorszych piosenek.
Więc jeśli przyszli hipsterzy mieliby od Emersona wziąć zainteresowanie muzyką jako bytem swobodnym, w którym nie ograniczamy się do stereotypowego zestawu narzędzi, a krytyka wychodziłaby poza dziwienie faktem, że ktoś na komputerze znalazł jakieś ślady dawnej, prehistorycznej cywilizacji, to byłoby miło. Ale jeśli ktoś spróbuje z tego zrobić fetysz i zakładać zespoły udające symfo-rockowe brzmienie, które wybuchło i skończyło się tak naprawdę w ciągu paru sezonów (pamiętajmy, że prog w swoim czasie już BYŁ zjawiskiem modnym), to niech nawet nie próbuje mnie namawiać na słuchanie tego, co wyjdzie. Nie apeluję, żeby prog-rocka rehabilitować, tylko żeby uznać to, że coś po nim zostało. Nie żyjemy już ani w erze Lestera Bangsa, ani w epoce wczesnego Kaczkowskiego. Przeskakiwanie ze świata wartości skoncentrowanych na energii i czadzie do świata szukającego jakiegoś rodzaju wirtuozerii nie powinno być w tych czasach dla nikogo zaskakujące.
Zaskakująca jest za to nowa płyta Rafała Gorzyckiego. Zaskakująca przez swój stosunkowo konwencjonalny charakter, jak w tytule – Playing, granie, tak po prostu. Eleganckie, powściągliwe, dające pierwszeństwo soliście grającemu z sekcją rytmiczną pracującą precyzyjnie, ale bez szaleństw. Kiedy słyszałem Rafał Gorzycki Trio po raz pierwszy, wydało mi się to trochę blade w porównaniu z ognistymi i pomysłowymi brzmieniowo improwizacjami Gorzyckiego z poprzednich płyt, ale w całości widać bardzo konkretny zamysł: to ładna płyta, nagrana w dużej mierze jako prosty efekt spotkania w składzie takich, a nie innych muzyków. Zapewne dla Wojciecha Woźniaka (znanego z Variete), z którego dobrze kontrolowanym basem perkusiście współpracuje się najwyraźniej dobrze – świadczy o tym choćby już drugi utwór, gdzie na moment to ich dialog wychodzi na pierwszy plan. Ale przede wszystkim dla Marka Malinowskiego, znakomitego gitarzysty. Ten porusza się – z jednej strony – w świecie charakterystycznej i przyswojonej przez jazz gitarowej artykulacji i brzmienia. Z drugiej – idealnie wchodzi w konwencję bardzo czystego grania opartego właśnie na świetnym wyczuciu tempa i dobrej technice. Nie jest efekciarski, na prostym, klasycznym elektrycznym instrumencie – telecasterze – eksponuje raczej naturalne techniki. Warto go posłuchać choćby w dziewiątej części 10-odcinkowego cyklu utworów. Choć są tu zarówno momenty bardziej rozimprowizowane, jak i gładkie tematy (jak w czwórce). Na całym albumie zagłębiamy się w technikę i interakcję między muzykami stopniowo od krótszych form do pełnych dramaturgii najdłuższych (centralna, szósta, jest 15-minutowa), a potem stopniowo wychodzimy znów w stronę krótszych. Wypolerowane pod każdym względem. Włącznie ze świetnym brzmieniem samego nagrania, rejestrowanego w studiu RecPublica w Lubrzy.
Z tą wirtuozerią i z poszukiwaniem nowych horyzontów brzmieniowych jest tak – że podam przykład – jak ze słuchaniem Malinowskiego, a potem Kuby Ziołka. Fakt, że uwielbiam energię nagrań tego ostatniego, nie odbiera mi przyjemności z wsłuchiwania się w partie tego pierwszego. Trochę tak jak sympatia dla, nie przymierzając, Iggy’ego Popa (który notabene nagrał świetną płytę – tu się z red. Brzozowiczem zgadzamy) nie odbiera mi szacunku dla Keitha Emersona.
RAFAŁ GORZYCKI TRIO Playing, ForTune 2016, 7/10
Komentarze
Ponieważ jam nawarzył tego piwa (oczywiście bez przesady) to uściślę – pisząc o „rehabilitacji” nie miałem na myśli wzorca 1:1 bo takie przecież wciąż istnieją i grają i wiem nawet, że niektórzy tych epigonów dzielnie słuchają (ja miałem dość już w latach 80.). Miałem na myśli raczej pewną samopowtarzalność kultury, i jej reprzetwarzalność (wiem brzmi potwornie). Wbrew pozorom nie takie rzeczy juz w kulturze, rzecz jasna zmodyfikowane i uwspółcześnione, wracały. Niektóre nawet są mi obce i dziwią, ale rozumiem, że tak ma być i już. I szczerze powiem nie mam nic przeciwko tym nieustanny reodkryciom. Poza dwoma wyjątkami. Mam nadzieję, że nie wróci moda na modę i tapirowane fryzury z lat 80. i na automaty perkusyjne, których nie znoszę jak niektórzy prog rocka.
ArturMrozowski
16 marca o godz. 17:24 1153773
A co jest takiego w automatach perkusyjnych, że można ich nie znosić? Przecież to taki sam instrument, jak cała reszta. Każdy instrument daje pewne szanse, jak i ograniczenia. Nie jest to jednak problem instrumentów, tylko ludzi, którzy ich używają.
A wracając do progrocka. Jeśli miałeś na myśli, że ta „rehabilitacja” miałaby polegać na tym, że ktoś z kultury popularnej będzie używał sampli lub imitował wybrane frazy muzyczne z GENESIS czy YES i takie incydenty spotkają się z aplauzem, to pełna zgoda. Takie sytuacje są całkiem prawdopodobne.