Facet, który olał The Rolling Stones

Trzeba było Wojciecha Kilara, żeby stworzyć najsłynniejszy chyba gitarowy motyw polskiego kina, temat z filmu Rejs. Leniwe dźwięki grane techniką slide ilustrują podróż statkiem po Wiśle. Mike Cooper od lat na starej rezofonicznej gitarze hawajskiej – z charakterystyczną metalową membraną rezonansową, która pozwalała grać głośniej i z innym brzmieniem niż przy tradycyjnym pudle – nagrywa płyty o wyspach Pacyfiku. I jeśli do tej pory nie znacie jego historii, to stanowi świetny materiał na weekend.

Nie miałem tu okazji pisać szerzej o tym brytyjskim gitarzyście, choć jedną z reedycji jego płyt umieściłem niedawno w rankingu najlepszych wznowień. To niegdyś świetny muzyk bluesowo-folkowy, biegły improwizator, którego historia muzyki pop pamięta głównie jako tego, który odmówił (jeszcze na początku lat 60.) przyłączenia się do The Rolling Stones. Jagger i Richards znali go z prowadzonego przezeń klubu bluesowego i – jako pasjonaci bluesa – widzieli w swoim zespole, próbując namówić, by zagrał z nimi koncert. Kiedy odmówił, zatrudnili Briana Jonesa. Być może spory kawałek historii muzyki rozrywkowej zmieniłby Cooper jedną decyzją, gdyby tylko nie uważał tego, co uważa (cytat późniejszy): Najgorsza rzecz, jaka może cię przydarzyć, to sława, bo od raz zdobytej nie można się uwolnić.

Można kontakt z Cooperem zacząć więc od płyt, które znać wypada: Trout Steel i Places I Know, niedawno wznowionych przez firmę Paradise of Bachelors. Woda już wtedy się u niego pojawiała jako temat (tytuł pierwszej z wymienionych płyt inspirowany był książką Trout Fishing in America) – był zapalonym wędkarzem i w pewnym momencie wyprowadził się z Anglii na kontynent, do Hiszpanii, podobno zajmując się właśnie wędkarstwem. Podróżował po Europie, grywając z różnymi muzykami, coraz rzadziej folk i bluesa, coraz częściej muzykę improwizowaną, inspirując m.in. twórczością Petera Brotzmanna (pamiętacie, że wkrótce 75. urodziny świętuje w Pardon To Tu?). W latach 70. pozostawiłem za sobą bezpieczne brzegi melodii i konwencjonalnej harmonii i wypłynąłem na ocean brzmienia – tłumaczył później Cooper. W końcu osiadł na stałe w Rzymie, gdzie mieszka do dziś. Koncerty, które grywa od czasu do czasu, nie pozostawiają wątpliwości co do tej ścieżki:

Muzykę hawajską poznał wiele lat temu, dzięki BBC, a także własnym poszukiwaniom, trafiając na jedne z pierwszych nagrań rejestrowanych na cylindrach, a wśród nich – jego zdaniem potwierdzenie hawajskich źródeł bluesa. A przynajmniej źródeł techniki slide/bottleneck, która jest zdaje się ważnym elementem mitu założycielskiego muzyki bluesowej. Od połowy lat 90. podróżuje w rejony Hawajów i Polinezji, a z inspiracji miejscową muzyką, z nagrań terenowych, pętli rejestrowanych na taśmach i własnych partii gitarowych zaczął składać coś, co nazywa egzotycznymi pejzażami dźwiękowymi. Odnosi się w ten sposób do modnego w USA po wojnie nurtu exotica, ale też do współczesnej sztuki, która lubi wykorzystywać jako składnik zamorskie, często tanie, tandetne elementy. Zresztą formuła jego płyt wydawanych w ramach „egzotycznej” serii jest bardzo kolażowa, przypomina zjawiska z kręgu sztuk wizualnych, a tymi Cooper interesuje się w ostatnich latach coraz mocniej. Nie dajcie się więc zwieść niemodnej „stylówie” opartej na hawajskich koszulach.

Zbieram wznawiane ostatnio przez większe firmy płyty, które pod koniec lat 90. i na początku XXI wieku Cooper wydawał w formie CD-rów pod prywatnym szyldem Hipshot. Prezentowana wyżej White Shadows in the South Seas (Room40 2013/Sacred Summit 2015, 8/10) to bardzo wdzięczny przykład tych działań, dobry na początek i mój ulubiony. Słychać tu sporo charakterystycznych dla tego cyklu płytowego zabiegów – są elementy muzyki tradycyjnej, są dźwięki natury, czasem przechodzące płynnie w preparowane odgłosy – nie wiadomo, czy to jeszcze mewy, czy już brzmienia elektroniczne (Cooper eksperymentalną muzyką elektroniczną też się interesował). Dwóm liniom gitary w What Cares Paradise towarzyszy świergot ptaków. Z rzadka pojawia się mocniejsza taneczna pulsacja rumby (Dr. Derelict), ale transowe bębny z nowocześniejszymi, hiphopowymi akcentami prowadzą utwór White Shadows. Poszczególne fragmenty są dość statyczne pod względem formy, ale nienarzucające się i urokliwe. Piękny Jalam Sam Heng na koniec albumu mógłby sygnalizować bardziej zwyczajną płytę gitarową, której jednak niedoszły muzyk Rolling Stones w tym cyklu nie nagrał.

Są za to albumy jeszcze bardziej udziwnione. Fratello mare (Room40 2015, 7/10) z serią krótszych impresji, łączących – trochę bardziej na sposób muzyki konkretnej – znów dźwięki rozbuchanej przyrody z motywami o gamelanowym charakterze (rejon Indonezji Cooper też zna). Z ostrymi cięciami pomiędzy utworami, jak gdyby w całości Cooper traktował je jako fragmenty taśmy, prefabrykaty. I wydaną niedawno na winylu New Kiribati (Discrepant 2016, 6/10) – ciągle egzotyczną, ale najmocniej odnoszącą się muzyki eksperymentalnej i psychodelii, chyba najtrudniejszą w odbiorze z całej serii, choć obowiązuje tu teoretycznie ta sama zasada, co przy pozostałych – mamy, niczym klasycznej muzyki ambient, móc tego słuchać przy ściszonym wzmacniaczu, dając dźwiękom muzyki mieszać się z odgłosami otaczającego nas świata. Cooper sam zresztą wprowadza pomiędzy odgłosy z Polinezji jakieś zarejestrowane w Europie sample.

Zakładam, że w tym momencie zamiast czytać dalej ten tekst słuchacie już różnych nagrań Mike’a Coopera, ale jeśli nie, to dodam tylko, że mimo zaawansowanego wieku gitarzysta nie przestaje wydawać płyt poza cyklem – zalicza się do nich improwizowana sesja dla libańskiego radia na albumie Light on the Wall (Backwards 2015, 7/10) wydana przez włoską oficynę Backwards i zawierająca m.in. autorskie opracowanie Masters of War Boba Dylana. I to jest nowa strategia syntezy. I to jest nowa koncepcja sztuki – chciałoby się zacytować. Ale może po prostu: Aloha!